Możemy wszystko, ale po swojemu

- Traktujemy kakofoNIKT jako laboratorium, gdzie niekiedy intuicyjnie, a czasem podążając za zdobyczami nauki i sztuki, tworzymy różne psychoakustyczne gry - mówią Patryk Lichota i Hubert Wińczyk, którzy wspólnie z Michałem Jońcem tworzą ten poznański projekt. kakofoNIKT niedawno świętował swoje 18. urodziny.

Czwóka mężczyzn stoi w okręgu. Mają kolejno: żółtą, czerwona, niebieska i zieloną peleryną przeciwdeszczową. Stoją na trawie, za nimi stary mur i drzewa. - grafika artykułu
Urodziny, Cytadela, fot. Yuliia Andriichuk

Sebastian Gabryel: kakofoNIKT niedawno obchodził 18. urodziny. Pamiętacie jeszcze dzień narodzin tego projektu? Był 24 listopada 2006 roku. Na Rozbracie graliście koncert na imprezie poświęconej Johnowi Balance'owi. Co zostało w Waszej pamięci z tej chwili?

Patryk Lichota: Ten pierwszy koncert pamiętam jako absolutnie wyzwalające doświadczenie - zakrzywienie rzeczywistości, jakby wszystko wydarzyło się jednocześnie. Nie mieliśmy szczegółowego planu, ale to, co się wydarzyło, brzmiało jak precyzyjnie zagrany koncert industrial-noise, połączony z bezkompromisowym performance artem. Pamiętam, jak Hubert w kaftanie bezpieczeństwa i z mikrofonem nagłownym chodził pomiędzy publicznością, robiąc wywiady na tle ściany hałasu. Powraca obraz tego, jak wieźliśmy na Rozbrat znaleziony obok naszej salki prób - zaraz przy legendarnym klubie Café Mięsna - metalowy stelaż do suszenia butelek, na którym w zupełnym zatraceniu grał Michał [Joniec - przyp. red.]. Pamiętam też, jak nasz kolega Szymon "Lokis" Mizera wszedł niezapowiedziany w trakcie koncertu na scenę, wyjął z plecaka szlifierkę kątową i grał nią na konstrukcjach Jońca, wzniecając pióropusze iskier. Potem występował z nami w kakofoNIKT przez 10 lat. Pamiętam, że w trakcie koncertu odkryłem saksofon jako narzędzie zintegrowane ze mną i moją ekspresją. W pewnym momencie urządziliśmy z Hubertem gonitwę wśród publiczności - on mnie nawoływał i uciekał, a ja podążałem za nim, rycząc na saksofonie dzikie frazy i wpadając na ludzi. Koncertowi towarzyszyły projekcje wideo Piotra Boćkowskiego, który sfilmował potężną ilość anten dachowych i przetworzył je krwistymi filtrami cyfrowymi. Była też wystawa rysunków Toma Duszyńskiego, autora okładek wielu naszych płyt i materiałów wizualnych. Od tego momentu zaczęliśmy częściej określać się jako kolektyw audio-wizualny, niż jako zespół.

Hubert Wińczyk: Ja do dziś mam tak, że gdy dowiaduję się w rozmowie z kimś, że ta osoba była na naszym pierwszym koncercie, czuję, że to coś wspaniałego i wyjątkowego - jakby była świadkiem narodzin czegoś dla mnie ważnego. Szczególnie mocno dotyczy to mojej żony Moniki, której wtedy jeszcze nie znałem. Dopiero później dowiedziałem się, że tego dnia ona też tam była - i to w ciąży, co dodatkowo potęgowało jej wrażliwość na dźwięki. W tamtym koncercie istotne było też to, że będąc na scenie, wcale się jej nie trzymaliśmy. Jak wspomniał Patryk - goniliśmy się wśród publiki, a ja podchodziłem do ludzi, mówiąc im coś prosto w twarz albo częstując ich rozmaitymi tabletkami od psychiatry.

Czy to właśnie Coil, którego współzałożycielem był Balance, najbardziej wpłynął na estetykę i filozofię artystyczną Waszego projektu, czy impulsem do jego powstania były zupełnie inne - może nawet niemuzyczne - rzeczy?

H.W.: Impulsem były muzyczne spotkania - wspólne granie w "Siłowni Dźwięku", jak nazwaliśmy salę prób na podwórzu przy ul. Ratajczaka, w sąsiedztwie Café Mięsnej, siłowni i sklepu ze starociami. Sama impreza wspominająca zmarłego rok wcześniej Johna Balance'a stała się momentem, w którym musieliśmy ujawnić to, co robimy - pojawiła się potrzeba nadania zespołowi nazwy. Zdarza się, że po koncercie usłyszymy: "to było takie coilowe" - i uśmiechamy się, biorąc to za komplement, ale i za wyraz zrozumienia świata, z którego pochodzimy. Tyle, że to samo zdanie może oznaczać różne rzeczy. Może w nim chodzić o magiczną oniryczność lub obsesyjne wyrzucanie z siebie słów, obracanie nimi jak w opętaniu. Jest wiele aspektów Coil, które wciąż wydają się nam bliskie. Niektóre ich płyty to koncept-albumy nawiązujące do snów, faz księżyca, przesileń astronomicznych czy halucynogenów - i w naszej dyskografii można odnaleźć podobne myślenie. Ale to nie było tak, że robiliśmy coś dlatego, że oni tak robili. W ogóle myślę, że w muzyce eksperymentalnej nie chodzi o świadome podążanie czyjąś ścieżką, tylko o odkrywanie krewnych - artystów, z którymi czujemy bliskość, ale którzy w głównym nurcie byli pomijani. To jak takie odkrycie, że nie jest się samemu ze swoją osobliwością, tylko że siostra ze strony dziadka też ma zrośnięte po dwa palce u stóp. Na przykład połączenie elektronicznego, zgrzytliwego instrumentarium z pływającymi pulsami i lirą korbową wzięło się stąd, że w tamtym czasie Szymon "Lokis" Mizera grał na lirze, a my na swoich sprzętach. Nikt nie mówił mu: "będziesz jak Cliff Stapleton na «The Remote Viewer»". To wszystko było naturalne. Ważnym wątkiem jest też idea alchemii - zamiany "gówna w złoto". Dźwięki czy przedmioty, które można uznać za "nieczyste", odpady metaboliczne cywilizacji, wykorzystujemy do stworzenia czegoś, co lśni. To również forma samopoznania, duchowego doskonalenia się. Nie-mainstreamowa duchowość, odkrywana po swojemu, wciąż w nas jest, choćby chwilami. Oczywiście zawsze istnieje ryzyko, że coś, co było wycieczką w nieznane, stanie się metodą, pewnym repertuarem środków. Natomiast w trakcie grania myślę, że wciąż przeżywamy momenty transcendentalnego uniesienia. To są tematy, które do Polski od lat przemyca wydawnictwo Okultura - przeczytaliśmy niejedną ich książkę. Do niektórych zespołów czy albumów, których słuchałem na początku naszej działalności, już nie wracam. A jeśli chodzi o muzykę industrialną, to zespoły nawiązujące do estetyki militarnej czy wręcz takiej tematyki już mnie nie interesują. Za to ten brytyjski, ezoteryczny nurt - owszem. Do Coil co jakiś czas wracam, nadal ich słucham, ostatnio najchętniej nagrań koncertowych. Zachwyca mnie ekspresja Balance'a, porównuję różne wykonania tych samych utworów, słyszę ciekawe połączenie "bazy", jakiejś struktury utworu i improwizacji, odlotu w amoku, w którym teksty i warstwy muzyczne niesamowicie permutują. I w tym też czuję do nich bliskość.

Osiemnaście lat to kawał czasu. Jak określilibyście ewolucję kakofoNIKT w kwestii Waszego sposobu postrzegania granic pomiędzy muzyką a hałasem? Czy w ogóle są jeszcze jakieś granice, które chcielibyście przełamać, a czego jak dotąd nie udało się zrealizować?

P.L.: Faktycznie, przełamywanie granic zawsze nas interesowało, ale niekoniecznie po to, by szokować - raczej traktowaliśmy dźwięk jako wehikuł transgresji, środek przeniesienia się w inny stan świadomości, przekroczenia codzienności. Na początku dużo eksplorowaliśmy hałas, te pozanormatywne zakresy dźwięku, bo dawały nam one poczucie oderwania od realności, wejścia w jakiś rodzaj świętości. Stopniowo zaczęliśmy jednak stosować bardziej alchemiczne metody muzyczne, jednocześnie eksperymentując z szeroką paletą konwencji, brzmień i rozwiązań akustycznych. Traktujemy kakofoNIKT jako laboratorium, gdzie niekiedy intuicyjnie, a czasem podążając za zdobyczami nauki i sztuki, tworzymy różne psychoakustyczne gry. Z biegiem lat coraz bardziej otwieraliśmy się na różne gatunki i w końcu całkiem szczerze stwierdziliśmy, że możemy zagrać dosłownie wszystko - wykonać każdy rodzaj muzyki. Oczywiście zawsze będzie to naznaczone naszym, nazwijmy to, "stylem", który po tylu latach wyczuwamy jako coś trochę nawiedzonego, trochę pokracznego i sowizdrzalskiego, ale jednocześnie bardzo transowego, mieniącego się detalami. Od początku definiowaliśmy się także jako prawdziwie ludowa kapela - ale w znaczeniu współczesnego, miejskiego folku, który za każdym razem wyradza się na nowo, bez nadmiernego zapatrzenia w przeszłość.

Wasze koncerty często odbywają się w nietypowych lokalizacjach - od synagogi w Klimontowie, przez las, po podziemne przejście. Czy jest jakieś miejsce, w którym jeszcze nie graliście, ale marzycie o jego wykorzystaniu w swoich projektach?

P.L.: Na naszych 18. urodzinach zagraliśmy na poznańskim stadionie Enea - co niekoniecznie było naszym marzeniem, ale na pewno niezwykłym doświadczeniem akustycznym. Graliśmy tam o szóstej rano i było bardzo cicho. Myślę, że doświadczyliśmy tego miejsca w sposób, w jaki niewielu nawet stałych bywalców miało okazję go doświadczyć. Monumentalna cisza i odbicia dźwięku powracające z dalekich trybun - to było coś niezapomnianego. Dla naszych koncertów od zawsze szukaliśmy miejsc naznaczonych historią lub przestrzeni, które nie były przeznaczone do odbioru muzyki - gdzie nie była ona konsumowana w typowy sposób. Ostatnio nasze zainteresowania kierują się ku przestrzeniom o nietypowej akustyce. Planujemy odwiedzić szwedzkie miasto Svanö, gdzie odbywa się festiwal Nonagon. Jego centralnym punktem jest gigantyczna cysterna z około 30-sekundowym pogłosem i zadziwiającymi właściwościami akustycznymi. To miejsce przypomina Deep Listening Institute Pauline Oliveros, w którym podstawą grania i nagrywania muzyki jest uważne słuchanie przestrzeni. Przymierzamy się także do nagrań w Emanuel Vigeland Museum w Oslo - budynku, który przez kilkadziesiąt lat po wybudowaniu pozostawał zamknięty, zgodnie z wolą Vigelanda wyrażoną w testamencie. W jego wnętrzu kryją się zdumiewające freski ukazujące mroczny cykl życia, śmierci i odrodzenia - w połączeniu z przeszywającą akustyką tworzą one niemal mistyczne doświadczenie. Zagranie koncertu i nagrywanie w tym miejscu będzie dużym wyzwaniem, ponieważ nie można tam używać żadnego światła poza tym, które przewidział twórca - a ono jedynie ledwo odsłania obrazy, balansując na granicy widoczności. Planujemy zorganizować występ przy użyciu systemu noktowizyjnego zarówno dla nas, jak i dla publiczności - co będzie sporym wyzwaniem.

Eksperymentujecie również z instrumentarium - od złomu po zabawkowe instrumenty. Czy któryś z tych obiektów stał się dla Was szczególnie symboliczny lub kluczowy w budowaniu brzmienia zespołu?

P.L.: Dla mnie bardzo ważnym instrumentem była - i wciąż jest, bo podczas urodzin wróciłem do niej po wielu latach przerwy - długa struna. Używałem jej przez pierwsze lata zespołu. Zainteresowałem się tym instrumentem po zetknięciu się z kompozycją Alvina Luciera "Music on a Long Thin Wire", działalnością Ellen Fullman i filmem "Kick That Habit" zespołu Voice Crack. Bardzo długo szukałem sposobu, by skonstruować coś podobnego. Eksperymentowałem z różnymi rodzajami drutów, by znaleźć taki, który byłby sprężysty, dźwięczny i jednocześnie niedrogi. Następnie testowałem różne metody naciągania i nagłośnienia, co doprowadziło mnie do samodzielnego konstruowania mikrofonów piezoelektrycznych [przetwarzają sygnał akustyczny w sygnał napięciowy - przyp.red.], które podłączałem do rezonatorów z puszek po herbacie. Strunę najczęściej rozwieszałem w poprzek sali koncertowej, zawieszając ją nad głowami publiczności, która zazwyczaj nie zdawała sobie sprawy z jej obecności. Bardzo lubiłem moment, gdy w trakcie występu nagle ją ujawniałem, grając na niej smyczkiem i przestrajając ją trójkątem muzycznym. Jej możliwości artykulacyjne i rozpiętość dźwiękowa są olbrzymie. Dodatkowo miejsce, w którym przykładam smyczek, oświetlam latarką, co tworzy na suficie grę świateł i cieni.

H.W.: Z zabawnych obiektów, które pojawiły się na 18-leciu, warto wspomnieć małe boisko piłkarskie połączone z metalowymi miarkami, podłączone do czterech mikrofonów - "piłkarzyki" miały świetny "brzdęk". Podkreślę, że lubię, gdy źródła dźwięku nie tylko brzmią nietypowo, ale też samym wyglądem i pochodzeniem dodają absurdu. Jestem zbieraczem, mam mnóstwo przedmiotów i nagranych dźwięków jako sampli, więc trudno wskazać jeden symboliczny instrument - to bardziej cała konstelacja dźwięków. Miewałem ostatnio myśli, że odcinam już kupony, że największe odkrycia przypadły na pierwsze lata grania, a teraz jedynie korzystam z tego ogromnego rezerwuaru, ale bez tej samej ekscytacji. Jednak jest coś, co mnie obecnie wyjątkowo kręci - mój własny głos. Ośmieliłem się mówić, śpiewać, krzyczeć teksty na naszej płycie "Dance Epidemic - Greatest Hits A.D. 1518" oraz eksperymentować z głosem jako instrumentem. Fascynuje mnie działanie pozawerbalne, testowanie, jakie częstotliwości mogę z siebie wydobyć - to daje mi teraz największą frajdę.

"Set and setting" to termin często używany w kontekście doświadczeń psychodelicznych. Jakie ma to zastosowanie w kontekście twórczości kakofoNIKT? I jak udaje się Wam wprowadzać słuchaczy w stan percepcyjnej "kalibracji", o której też wspominacie?

P.L.: Przede wszystkim warto zaznaczyć, że nie wpisujemy się w gatunki muzyczne określane tym przymiotnikiem. Ani "rock psychodeliczny" nie jest naszą bajką, ani "psy-trance". Choć z tym pierwszym mieliśmy pewną przygodę, nagrywając płytę "BitNIKT ate Sauer Adler", gdzie przearanżowaliśmy i zagraliśmy piosenki Adama Kaufmanna z udziałem Damiana Brączkowskiego i Tima Williamsa. To jednak była tylko jednorazowa eksploracja, zgodna z naszą ideą: "możemy wszystko, ale po swojemu". Nas interesują prawdziwe doświadczenia odmiennej percepcji, głębokiego wglądu w siebie i środowisko, w którym się znajdujemy - a nie hippisowskie klisze. Koncept "set and setting" dotyczy warunków dobrej podróży, tego, że przy odpowiednim nastawieniu i pełnym oddaniu się doświadczeniu można przeżyć coś wartościowego. Istotne jest, gdzie i z kim się to dzieje. Jeśli stworzy się odpowiednie ramy przeżycia, nawet niepokojące momenty można bezpiecznie przejść. Przykładem są nasze całonocne koncerty "Dream Machine". Wbrew pozorom nie chodzi w nich o serwowanie muzyki relaksacyjnej - sięgamy po szeroką paletę barw i nastrojów, tworząc soundtracki do snów, w których, jak wiadomo, nie brakuje intensywnych momentów. Natomiast rano jest przestrzeń na rozmowy o tym, co wydarzyło się w trakcie wspólnej nocy, na wspólne śniadanie. Wtedy ludzie patrzą na siebie inaczej - jakby razem, a jednocześnie osobno, ale dzielący jakieś szczególne przeżycie. W tych koncertach manipulujemy nawykami dotyczącymi czasu. Już w zapowiedziach komunikujemy, że to nie jest wydarzenie, na które można wpaść na chwilę w trakcie nocnej wędrówki po mieście - trzeba być w tym w pełni. Sami sprawdzamy, jak to jest grać, gdy minęło już pięć godzin, a przed nami jeszcze trzy. To zmęczenie, rozciągnięcie czasu, możliwość eksplorowania jednego instrumentu tak długo, jak zazwyczaj trwałby cały koncert - wszystko to przekłada się na muzykę, a przez nas trafia dalej do leżących i chłonących ją słuchaczy. W tym sensie jesteśmy przekaźnikami. Innym przykładem jest koncert "Dance Epidemic", który zagraliśmy pod koniec września 2024 na festiwalu Anima Mundi w Berlinie. Festiwal miał sound-artowy, konceptualny charakter, a odbiór był raczej intelektualny - ludzie siedzieli na krzesłach, zamiast wpadać w pogo - więc mieliśmy wątpliwości, czy nasz intensywny i kolorowy set się tam odnajdzie. Album ten nawiązuje do epidemii tańca, która miała miejsce w 1518 roku w Strasburgu. Prawdopodobnie po zatruciu sporyszem miasteczko wpadło w dwutygodniowy amok. Według zapisków pierwszą ofiarą była Frau Trofea - w naszej wersji jej rolę przyjęła Mona[Monika Wińczyk - przyp.red.], występująca z nami gościnnie. Muzyka stopniowo narastała, a wraz z nią nasza protagonistka, siedząca wśród publiczności. Na początku miała tylko pojedyncze tiki, by z czasem coraz intensywniej się poruszać i w końcu porwać całą salę do gremialnego tańca. Występująca przed nami Annette Krebs powiedziała później: "Nie tańczyłam od ponad dwóch lat" - z miną, jakby przytrafiło się jej coś zupełnie niespodziewanego. To był dla nas komplement. "Set and setting", o który pytasz, faktycznie łączy się z praktyką zażywania psychodelików - i nie jest nam to obce. Wiemy jednak, że istnieje wiele sposobów na alterację percepcji.

Mam wrażenie, że kakofoNIKT to wypadkowa kilku dość odmiennych osobowości. To wnosi do zespołu więcej wyzwań czy inspiracji?

P.L.: Każdy z nas, poza kakofoNIKT, ma inne projekty muzyczne i aktywności, ale połączenie naszej trójki w tej konfiguracji jest czymś szczególnym. Jesteśmy bardzo różni, ciągniemy w różne strony, a jednocześnie przez te lata - a może nawet od samego początku - znaleźliśmy w sobie porozumienie. Mamy wspólny dryf. Chyba wciąż jesteśmy otwarci na swoje pomysły - to dominanta naszego działania. Tak naprawdę jako zespół operujemy obecnie kilkoma zupełnie odmiennymi projektami muzycznymi. Każdy z nich jest określony, ma swoją formułę, która jest stale dopracowywana, ale mimo to zostawiamy sobie przestrzeń na to, co nowe i spontaniczne.

H.W.: Sądzę, że kluczowe jest doświadczenie i - na samym początku - otwartość na poszukiwania, sprawdzanie połączeń. To pierwsze, czyli doświadczenie, sprawia, że zwłaszcza w improwizacji możemy ufać sobie nawzajem, wiedząc, że razem odpowiednio wypełnimy przestrzeń dźwiękową. Przekazujemy sobie pałeczkę, świadomie operujemy różnymi pasmami częstotliwości. Działalność w innych projektach - nie tylko muzycznych, ale też związanych z teatrem, sztuką performance, słuchowiskami - mimo że czasem komplikuje nam znalezienie wspólnych terminów, wzbogaca to, co możemy razem tworzyć. Kiedy kakofoNIKT pracuje nad czymś nowym, co można by nazwać programem czy repertuarem, ścieramy się, bo mamy różne potrzeby i oczekiwania. Na przykład spieramy się o to, ile wspólnych prób jest koniecznych, a ile można przygotować indywidualnie, pracując nad instrumentarium w domu. Albo co jest dla nas ważniejsze i bardziej ekscytujące - gra na żywo czy nagrywanie. Oczywiście zdarzają się spięcia, próby przeforsowania własnych pomysłów. Niemniej fakt, że działamy już 18 lat, pokazuje, że te wyzwania nigdy nas całkowicie nie rozbiły - zawsze potrafiliśmy je przezwyciężyć. Główny skład zespołu zmieniał się przez lata, ale obecna konfiguracja funkcjonuje mniej więcej od naszego 10-lecia, czyli od 2016 roku. Może to zabrzmi dosadnie, ale powiedziałbym, że nasz trzyosobowy trzon - który wewnętrznie nazywamy kakofoNIKT-core - uformował się z tych, którzy byli najbardziej zdeterminowani, by działać w tak wymagający sposób.

Wspominaliście już nieco o swojej osiemnastce - zamiast zwyczajowej, wieczornej imprezy, graliście już od bladego światu, występując w różnych miejscach Poznania aż osiemnaście razy, a każdy koncert miał inną formułę. Jak wyglądały przygotowania do tego projektu i jak najtrafniej można go opisać?

P.L.: Podczas przygotowań do tych urodzin zaczęliśmy żartować, że powinniśmy zmienić nazwę na Excel Band, bo przez kilka miesięcy spędzaliśmy mnóstwo czasu nad tabelkami i planem logistycznym. Mimo że jesteśmy kojarzeni ze swobodną improwizacją i ucieczkami od muzycznej organizacji, to nasze urodziny uważam za majstersztyk logistyki. Scenariusz wykluwał się bardzo długo, bo było naprawdę wiele zmiennych - zarówno dostępność czasowa miejsc i instytucji, jak i zaproszonych gości stanowiły kostkę Rubika, która stale gubiła jakiś przegub. Mieliśmy jednak szczęście do świetnej ekipy, która nam pomagała. Zarówno chłopaki z VIR Galery - Tomek Sojka i Igor Stobiecki, koordynujący technicznie całą akcję, jak i Leszek z Mają z Shotmaster, odpowiedzialni za wideo i streamingi, niestrudzona Monika Wińczyk, relacjonująca cały przebieg, oraz Yu Andriichuk, robiąca zdjęcia - to był nasz rdzeń. Byliśmy jednym organizmem sunącym busem przez poznańskie ulice. Do tego kierowcy, a zarazem performerzy i muzycy - Diana Jaworska, Mati Siejkowski i Kuba Kapral. Jeśli chodzi o samo wydarzenie, to mogę je po prostu opisać jako wspaniały dzień. Taki, który długo się pamięta, pielęgnuje w głowie, który miał w sobie magię. Ale od początku wiedzieliśmy, że taki będzie.

Na tych urodzinowych występach nie próżnowali nie tylko gospodarze, ale również goście. Z kim mieliście przyjemność świętować ten dzień?

H.W.: Lista gości-uczestników była zarówno sięgnięciem do przeszłości, jak i spojrzeniem w hipotetyczną przyszłość - czyli czymś, co już kiedyś mogło się wydarzyć, ale nie było sposobności, więc wystąpiliśmy razem właśnie z tej okazji. Pisaliśmy, dzwoniliśmy do osób, które kiedyś były blisko zespołu - czy to muzycznie, performersko, czy w inny sposób. To było bardzo ciekawe - patrzeć na to jako na układankę nie tylko logistyczną, ale i artystyczną. Nie było możliwości przeprowadzenia prób z żadnym z tych składów, więc fantazjowaliśmy na temat brzmienia, charakteru, zestawu instrumentów i osobowości. Udział osób, które z nami wystąpiły, był dla nas formą urodzinowego prezentu. Oczywiście, były chwile - dzień przed, w trakcie albo już po wszystkim - gdy myśleliśmy, że warto było odezwać się jeszcze do tej czy tamtej osoby. Mieliśmy też różnice zdań co do byłych członków zespołu, ale ostatecznie kierowaliśmy się podejściem, że jeśli ktoś z obecnego trzonu miałby czuć się źle, to jest to ważniejsze niż ewentualny dyskomfort kolegi, z którym de facto nie wiążemy już przyszłości. Zresztą chyba na każdej imprezie urodzinowej jest tak, że ktoś oczekiwany w ostatniej chwili odwoła przyjazd, ktoś zostanie pominięty, inna osoba niespodziewanie zabłyśnie jako nowa relacja, a nieproszony gość nagle się pojawi i robi się "zonk"*.

Na koniec - początkiem jakiego nowego rozdziału jest Wasza osiemnastka? I czego możemy się po Was spodziewać w tym roku?

P.L.: Na pewno chcemy kontynuować projekty, które rozwinęły się w trakcie urodzin. Graliśmy z wieloma osobami, ale też pojawiły się zupełnie nowe konfiguracje. Co najmniej pięć projektów będziemy kontynuować w tym roku. Chcemy rozwinąć skład z dwiema lirnistkami i wokalistkami - Malwiną Paszek i Slasią Wilczyńską - w którym głębokie, ciągłe dźwięki i ludowe zaśpiewy stanowią punkt wyjścia do gęstej, dronowej formy. Planujemy też dalej grać z Sambą Hałastrą, bo wyszła nam przedziwna mieszanka brazylijskich rytmów, muzyki tarraxo oraz naszej estetyki, skręcającej w stronę plądrofonii i weird grime'u. Podczas urodzin rozdawaliśmy pieczątki za uczestnictwo w koncertach. Kilka osób wygrało nagranie z nami teledysku, kilka - występ na koncercie i nagranie płyty, więc zdecydowanie mamy co robić. Zazwyczaj kilka razy do roku gramy nasz "flagowy" projekt (śmiech), czyli "Snu Maszynę" - koncert, który trwa osiem godzin, o którym mówiliśmy wcześniej. Publiczność przychodzi na niego spać, a my kalibrujemy sny. Rano, po koncercie, jest wspólne śniadanie i rozmowy o tym, jak przetrwało się tę przedziwną noc. Jesteśmy w trakcie rozmów z kilkoma miejscami i festiwalami - to będą ciekawe sytuacje, więc śledźcie nasz profil na Facebooku. Poza tym intensywnie zaczęliśmy pracę nad filmem - trochę o, a trochę poprzez kakofoNIKT. To będzie niezła przygoda przez dźwięk i historię zespołu, który nie nagrywa piosenek, właściwie jest antytezą zespołu muzycznego, szuka dziury w całym i zadaje sobie trudne pytania o cel muzyki, którą gra.

H.W.: Warto dodać, że w maju zagramy na festiwalu Defibrylator w Ostrowie Wielkopolskim - to wyjątkowe, międzynarodowe wydarzenie, na które przyjeżdżają artyści hałasu zapraszani przez Michała "Śmigła" Spiegla. Jest tam mocno i serdecznie. Zamierzamy też wrócić do projektu Wszystkie Końce Świata jako kakofoNIKT i Towarzystwo Katastroficzne z Jackiem Hałasem i Moniką Wińczyk. To repertuar wypracowany podczas zespołowego stypendium artystycznego miasta Poznania w 2023 roku, w którym na różne sposoby eksplorujemy motywy katastroficzne i apokaliptyczne, łącząc tradycyjną i współczesną wrażliwość oraz instrumentarium. Wracając do tych utworów, chcemy nagrać album, myślimy też o wydawnictwie winylowym i koncertach.

* Pełna lista uczestników projektu "18 koncertów na 18. urodziny zespołu kakofoNIKT", zgodnie z kolejnością występów: Leszek Garstka, Hugo Kowicki, Maja Wąż, Paweł Doskocz, Marcin Olejniczak, Diana Jaworska, Paweł Postaremczak, Stanisław Suchora, Jasiu Talaga, Monika Wińczyk, Martyna Boratyńska, Agata Elsner-Straszak, Tomasz Citak, Michał Ruksza, Marcin Małecki, Piotr Mełech, Joanna Sykulska i Chór Pogłosy, Maja Okamgnienie Ziarkowska, Mateusz Siejkowski, Radosław "Radar" Włodarski, Izabella Gustowska, Tomasz Misiak, Mateusz Rosiński, Mateusz Szajerka, Roman Bromboszcz, Ewa Janicka, Tomek Duszyński, Kuba Kapral, Samba Hałastra / RoR Poznań, Samba Jacuzzi, Szymon Konrad, Liquidacje, Teresa Frąckowiak, Michał Giżycki, Malwina Paszek, Slasia Wilczyńska, Piotr "NeoFung" Boćkowski, Marina Ichim.

Rozmawiał Sebastian Gabryel

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025