JA TU TYLKO CZYTAM. Samotność w wielkim mieście
Wyobrażacie sobie? Pisać o Nowym Jorku i o sztuce, o artystach, a wszystkiemu dać tytuł Miasto zwane samotnością? Poważnie. Wyobrażacie sobie: być samotnym w Nowym Jorku? Wśród tylu innych, wśród tylu ludzi, mieszkańców, turystów, wciąż pędzących naprzód, zachwyconych, zachłyśniętych, a kto wie - może i zdołowanych, apatycznych. Wyobrażacie sobie tę samotność wśród milionów na zatłoczonym Manhattanie czy Brooklynie? Bo ja najpierw myślałam, że to jakiś ponury żart, karkołomny pomysł. Ale młoda brytyjska autorka Olivia Laing zdaje się w swojej książce Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych odkrywać dla nas takie oblicze, takie zakamarki światowej metropolii, które właściwie wszystko czynią możliwym - a samotność nade wszystko. Bo gdzie się skutecznie schować, jeśli nie w wielkomiejskim tłumie? Bo co da nam więcej anonimowości niż Wielkie Jabłko?
Laing zabiera czytelników swojej eseistycznej książki w podróż trwającą kilkadziesiąt lat. Zaczniemy ją z Edwardem Hopperem i jego nocnymi markami, jego kultowymi już dziś obrazami, na których nierzadko spotykamy samotnych bohaterów, by przenieść się w pełne szalonego blichtru czasy Andy'ego Warhola i finiszować w gejowskim Nowym Jorku przepełnionym twórczością Davida Wojnarowicza. Na skali czasu to niecały wiek, a w sztuce, w kulturze, w pędzącym coraz bardziej świecie to ileś trendów, mód, mnogość styli, ciągła zmiana tego, jak podchodzimy do drugiego człowieka - wszystko wokół zdaje się przypominać rozpędzoną karuzelę. A jednak nie! Stop! Olivia Laing odnalazła w tym wielkomiejskim zgiełku niejeden samotny żywot, niejedno osobne życie. Laing potrafi też znaleźć przestrzeń, by pisać czy to o szpitalnej zieleni u Hoppera, czy o postrzeleniu Warhola.
Autorka pisze też sama o sobie, o tym, jak znalazła się w Nowym Jorku - przyleciała, by zamieszkać z partnerem, ale związek się posypał. To dla niej z jednej strony coś, co niesłychanie ciągnie ją w dół, ku jakiejś przepaści; z drugiej - swego rodzaju trampolina do rozważań o samotności w wielkim mieście. Do swego życia zaprasza nas chwilami aż za bardzo, ale może to dobrze, wszak zaprasza nas też do życia Hoppera, Warhola, Wojnarowicza czy Billie Holiday. Bo nie śledzimy jedynie ich karier, wzlotów, tych chwil opromienionych blaskiem fleszy, lecz zaglądamy w życiowe zakamarki, chwile lepsze i gorsze - jak u każdego z nas, bo przecież nie tylko u artystów. Choć może u nich nieco bardziej, mocniej, dotkliwiej - czyż samotność nie urasta w ich przypadku do źródła niejednego fenomenalnego dzieła sztuki?
Bałam się jeszcze przed lekturą, że Miasto zwane samotnością i mnie pociągnie w dół, w jakąś nieznaną otchłań, w której pogrążali się przez stulecia artyści. Lecz tak się nie stało. W świetnie napisanym eseju brytyjska autorka przygląda się wybranym artystom i ich życiu w wielkim mieście raz przez lupę, innym razem zdaje się obracać ich twórczość i codzienność w dłoniach, zanim to wszystko dobrze zważy i nam o tym opowie. A wszystko po to, by pokazać relacje, jakie łączą samotność ze sztuką i odwrotnie. Jej książka to też dla czytelnika podróż w głąb siebie, w którą warto się wybrać. Tylko nie pytajcie, co jest u kresu drogi...
Aleksandra Przybylska
- Olivia Laing, Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych
- tłum. Dominika Cieśla-Szymańska
- Wydawnictwo Czarne
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023