JA TU TYLKO CZYTAM. Ameryka powiatowa
Rok 2017, jesteśmy na początku pierwszej kadencji Donalda Trumpa. Tymczasem Marecki z przewodnikiem Roadside America na siedzeniu pasażera, pozycją poświęconą amerykańskim przydrożnym kuriozom, przecina kraj wynajętym oplem. Jedzie bocznymi drogami, zazwyczaj unika dużych miast. Chłonie Amerykę powiatową, kraj przydrożnych dinerów. Kicz i tandetę. Redaktor barwne ma przygody. W Palmyrze odwiedza Święty Gaj, w którym narodziła się religia mormońska - rozmawia z elder i poznaje amerykański heritage. W Detroit fotografuje wielki szyld z kiełbasą, biega z nożem w kieszeni i sercem w gardle po postapokaliptycznych przedmieściach. W Indianapolis, jako "Piotr Mwel Arecki", głównie się nudzi. W Radomiu (Illinois) szuka okruchów polskości. Te odnajduje w Winonie, w Polish Museum, które wita przybyłych hasłami "BOZE, COS' POLSKE" oraz "WITAMY DO NAS". W Idaho wpada do muzeum ziemniaka i podziwia figurę kobiety-gigantki, która zresztą zdobi okładkę książki. W Salem wraz z całą Ameryką podziwia zać... eclipse Słońca. W San Francisco nie podziwia za to Golden Gate przez gęstą mgłę. W Dolinie Krzemowej wpada do NASA. Takie to przygody Mareckiego - jedne ciekawsze, drugie nieco mniej. Poza tym autor odwiedza mniej lub bardziej znajomych naukowców (Marecki, profesor przecież, wykładał na kilku uczelniach w Stanach), dyskutuje o literaturze eksperymentalnej (to konik jego i Ha!artu), o życiu w Stanach, teoriach spiskowych, pożarach w Ontario, no i oczywiście o parkowaniu, bo na ogół nie ma gdzie stanąć, a tam gdzie jest - nie wolno.
Oczywiście jako krytycy powinniśmy skupić się na tym, co Ameryczka mówi nam o Stanach Zjednoczonych prowincjonalnych, czyli odpowiedniku naszej Polski "B". I o tym, co rubieże mówią o centrach. Marecki opisuje Amerykę "B" (USB?), w której wspaniałe dziwactwa jednocześnie podkreślają i kształtują osobną tożsamość mieszkańców zdechłych miasteczek, a ponadto dystansują ich od globalnych problemów. A to ma oczywiście dobre i złe strony. American dream? To kraj ludzi niedospanych jak sam Marecki.
Doceniam książkę Mareckiego jako pozycję przygodowo-survivalową. Pisarz przemierza tzw. blue highways tysiące mil, boksuje się z technologią, szuka dinerów, żłopie kawę, chce mu się siku, telefon nie działa, szuka motelu, żłopie kawę, chce mu się siku, mija soję i kukurydzę. Ale by sobie zjadł apple pie! Nie mają. To może chociaż cherry? Gdy sleepingu w motelu albo airbnb nie ma również, pozostaje Mareckiemu car i jego tylne siedzenia. Śpi tam słodko nasz podróżnik, zwinięty w kłębek, przykryty ubraniami. Marecki jako wagabunda nie śmierdzi groszem, ciągle mu na coś nie starczy, nosi na sobie brud wielodniowej podróży. Jest skostniały i nieco zblazowany. Napotkanym dziwactwom Ameryki robi lomo zdjęcia - tych znajdziemy w książce pewnie kilkadziesiąt, za co jestem Mareckiemu wdzięczny. Za te wszystkie buble, za amerykańską, ale jakże nam bliską, "szyldozę", "śmieciozę", "wystawkozę". I za to, czego moim zdaniem w Polsce jeszcze za mało, czyli za gigantyczne figury ludzi, dinozaurów, krokodyli czy innych ptaszorów.
Narracja Mareckiego jest oschła, rzeczowa, męska. W blurbie na tylnej okładce możemy przeczytać, że autor wyłącznie opisuje i nie ocenia, jednak przecież w tę ironiczną oschłość jest wpisana jakaś opinia, jeśli uprzemy się, że nie osąd. Marecki po prostu ukradkiem sobie chichocze. Dodatkowo przez zatrzęsienie anglicyzmów możemy czuć się trochę jak u dawnej Masłowskiej. Niemniej konwencjonalność tej prozy zadziwia, jeśli pod uwagę weźmiemy, że to przecież publikacja Ha!artu, który sam w sobie jest takim przewodnikiem Roadside Poland, ukazującym dziwactwa rodzimej literatury. Choć Ameryczka, pisana w 2017 roku, zdążyła się nieco zestarzeć - a Marecki wydać u Andrzeja Stasiuka kilka książek o Polsce peryferyjnej - za sprawą wyników ostatnich wyborów prezydenckich znowu jest na czasie. Znowu możemy w kraju, który nas przeraża, szukać pierwiastka baśniowej niesamowitości.
Jacek Adamiec
- Piotr Marecki, Ameryczka
- wyd. Ha!art
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024