Wakacyjne festiwale już za nami, masowe rozpoczęcia nowego sezonu artystycznego w poznańskich świątyniach sztuki - lada chwila. Doskonałym posunięciem ze strony Towarzystwa Muzycznego im. Henryka Wieniawskiego było więc zaplanowanie recitalu Maxima Vengerova właśnie w tym spokojniejszym nieco czasie. I choć mogłoby się wydawać, że - za sprawą dość częstych ostatnio wizyt wielkiego skrzypka w Polsce - koncert bez udziału orkiestry nie spotka się z wielkim zainteresowaniem publiczności, pełna Aula Uniwersytecka w piątkowy wieczór pozbawiła mnie wszelkich złudzeń. Nazwisko Vengerov wciąż powoduje wśród melomanów wstrzymany oddech i szybsze bicie serca.
Byłam nastawiona do tego recitalu dość buntowniczo. Zbyt wiele gwiazd muzyki klasycznej obserwowanych i słuchanych z bliska okazało się dla mnie li i jedynie celebrytami. Z początku więc starałam się na Maxima nawet nie spoglądać. Ze świadomości wyrzuciłam kwestię nazwiska. Zamknęłam oczy, szukając wytchnienia w Bachu.
Partita d-moll. Allemanda i Corrente stylowe, ujmujące. Zastanowiło mnie podejście artysty do wibracji - kwestii tak niejednoznacznej wśród wykonujących współcześnie muzykę dawną. U Vengerova albo była wyrazista, albo nie było jej wcale. Zabrakło mi trochę złotego środka - barokowego podejścia do wibracji jako sposobu podkreślenia dźwięku, nie zaś jego stałego elementu. Wraz z pierwszym akordem Sarabandy moja początkowa obojętność przerodziła się w zachwyt. Zamiast tak często prezentowanego, żałobnego snucia melodii - usłyszałam taniec. Empiryczny, zmysłowy, doskonale zespalający dźwięki z przemyślaną ciszą.
Giga, mimo kontrastującego charakteru, także wyraźnie ukazywała polifoniczną wielowymiarowość. Może nawet zbyt duży nacisk położony został w kreacji Maxima na ten aspekt, przez moment bowiem żałowałam, że nieokrzesana motoryka tego tańca została zachwiana. Wreszcie finał partity. Cudownie poprowadzona narracja całości dzieła zwieńczona monumentalnym finałem, mistrzowsko budowała dramaturgię tego wieczoru. Słynna Ciaccona przy zamkniętych oczach przybierała postać kobiety - pełnej nieugładzonych emocji. To była Ciaccona rozgoryczona.
W kolejnej części recitalu Vengerovovi towarzyszył znakomity pianista (i dyrygent) Vag Papian. Prezentowanej niejako na "pierwszy ogień" Sonaty na skrzypce i fortepian D-dur op. 1. Haendla słuchało się oczywiście dobrze - muzycy świetnie rozumieli się na scenie, a poszczególne (zwłaszcza wolne) części urzekały niewymuszonym pięknem. Jednak prawdziwym rarytasem okazała się w wykonaniu duetu Sonata Kreutzerowska. Utwór sam w sobie atrakcyjny, w rękach Papiana i Vengerova stał się niezbitym dowodem kunsztu kompozytorskiego Beethovena. Obaj muzycy doskonale realizując swoje (niełatwe) partie, wydobyli z partytury prawie orkiestrową fakturę.
Ku uciesze bardzo żywo i pozytywnie reagującej publiczności, wykonawcy nie odmówili zarówno słuchaczom, jak i sobie przyjemności bisowania. Nie ma bowiem wątpliwości, że partnerowanie sobie wzajemnie na estradzie przysporzyło artystom wiele satysfakcji i radości. Tym samym "nadprogramowo" usłyszeliśmy Tańce Węgierskie Johannesa Brahmsa oraz Scherzo-Tarantellę - jakżeby inaczej, w końcu to Poznań! - Henryka Wieniawskiego.
Ilu słuchaczy, tyle zapewne subiektywnych opinii na temat słuszności idei wykonań poszczególnych dzieł. Jestem jednak pewna, że nie istnieje jedna droga do dojrzałości grania. Jeśli wydaje się, że Bach bywa momentami zbyt emocjonalny, warto posłuchać, jak nasycony Brahms wybrzmi spod tego samego smyczka. Chyba nie można ocenić jednego bez drugiego. A z tej próby Maxim Vengerov wyszedł zwycięsko.
Malwina Kotz
- recital Maxima Vengerova
- 21.09, g. 19
- Aula UAM
- Organizator: Towarzystwo Muzyczne im. H. Wieniawskiego