Dziś nie ma (przynajmniej w większości domów) tematów tabu. Z dziećmi i młodzieżą - na różne sposoby, rozmawia się o wszystkim, począwszy od seksu, przez choroby, kończąc na śmierci. Pomocne okazują się np. literatura (oczywiście trzeba wiedzieć, co wybrać) i kino. A przykłady można mnożyć. Od paru dni na mojej osobistej liście są dodatkowe trzy tytuły, które warto mieć w zanadrzu, kiedy przyjdzie ten dzień... To filmy, które zobaczyłam w ramach 42. Ale Kino!: Przypadkowo napisałam książkę - jego reżyserką jest Nora Lankos; Major Tones Ingrid Prokopek oraz Kiedy przegraliśmy z Niemcami.
Ostatni tytuł to niezwykła propozycja, która powstała na bazie komiksu. Jej reżyserem jest zarazem autor publikacji - Guido van Driel. W Polsce wydano wyłącznie jego IHS - In Hollandia Suburbia. Twórca obecny był na jednym z seansów, po którym opowiedział o kulisach pracy nad filmem. Zdradził, że inspiracja przyszła do niego sama, bo wiele wątków w tej historii zdarzyło się naprawdę, van Driel był ich świadkiem, uczestnikiem. Artysta wrócił pamięcią do Holandii lat 70., kiedy sam był w szkole, kiedy tytułowe Niemcy (wtedy Zachodnie) pokonały na mistrzostwach świata w piłce nożnej jego rodaków. Swoją drogą to była ta sama walka o puchar, w której polska reprezentacja okazała się najlepszą w naszej historii. Wspomniał też, że ludzie w tamtych czasach ubierali się dużo bardziej kolorowo. A nie piszę o tym bez kozery, bo komiks o poszukiwaniach na przedmieściach Amsterdamu dwójki nastolatków - Karstena i Cato, to graficzne dzieło w kolorze. Film z kolei jest czarno-biały.
Kiedy sama była nastolatką, decydowałyśmy się na monochromatyczne fotografie ze względu na to, że te kamuflowały... wszelkie niedoskonałości na naszych twarzach. I to wtedy się liczyło. Z czasem dopiero (ale lepiej późno niż wcale) doceniłyśmy jak kontrast, czarno-biały obraz, pomaga pokazać to, co naprawdę chce się podkreślić. Van Driel bawi się cieniem i światłem, wydobywa z krajobrazów holenderskich podwórek, ulic, domów czy szkoły, ale też portretów - zarówno dorosłych jak i dzieci, tyle, ile się da. A nawet więcej. Dwa odcienie - moc emocji.
W Kiedy przegraliśmy z Niemcami każdy, nawet najmniejszy element jest ważny. Van Driel skupia się na detalach. Bo to właśnie one dodają życiu bohaterów... życia. Widz poczuje smak dzieciństwa chłopaków z Amsterdamu, pijąc razem z nimi cytrynowo-limonkowy gazowany napój 7up lub próbując wódki. Usłyszy przedmieście, podglądając na próbie garażowy zespół Łajno. Ale oprócz zapachów niestety - od dymu papierosowego, po letni kurz albo pot, poczuć może też ból. Bo twórca zaprasza do dwóch skrajnie różnych domów - Jonasa i Daana, którzy się przyjaźnią. Jeden z nich ma kochającą i wspierającą rodzinę, swoje małe muzeum. Natomiast świat drugiego jest diametralnie inny. Daana nie bulwersują ukryte pod łóżkiem gazety erotyczne, gdzie znaleźć można nawet fotografię jego mamy (chłopak z blond czupryną bez skrępowania pokazuje je Jonasowi) czy pełen alkoholu barek ojca. Przychodząc w odwiedziny do Daana widz - podobnie zresztą jak Jonas, nie czuje się komfortowo. Mężczyzna bije syna, kiedy ten mu się sprzeciwia. Tajemnicą nie jest też, że starszy brat chłopca stracił oko właśnie w bójce z ojcem...
Kiedy przegraliśmy z Niemcami to propozycja warta uwagi nie tylko ze względu na smutną (zdradzę tylko tyle) zagadkę - bo osią, jak wspominałam, są poszukiwania dwójki zaginionych dzieci przez ich kolegów: Karsten wrócił z wakacji wcześniej, bo musiała go przesłuchać policja. Ale Cato, drugi z nastolatków... To też film ważny ze względu na obraz pierwszego starcia bohaterów z dorosłością, tą najbardziej brutalną. Oczywiście skutkuje to utratą ich niewinności, ale nie tylko za tym zatęsknią, niestety. To też mikro lekcja religii (widz dowiaduje się sporo o zwyczajach Świadków Jehowy - to istotne w tej opowieści) oraz tej innej wiary - w siebie.
W końcu to także pięknie wizualnie opowiedziana historia o nastoletniej (choć nie jestem pewna, czy wiek gra tu rolę) niełatwej przyjaźni. Bez obaw jednak. Guido van Driel bawi się kontrastem, zestawiając również emocje. W jego filmie nie brakuje radości i dziecięcego śmiechu. Wygłupów. I nadziei, że razem (choć czasem trudno w to uwierzyć) jest zawsze łatwiej.
Nadziei nie zabrakło także w filmach: węgierskim Przypadkowo napisałam książkę oraz hiszpańskim Major Tones. Choć bohaterki obu tych obrazów straciły mamy - wiemy to od pierwszych minut - to sposoby, w jakie radzą sobie z ich nieobecnością są zupełnie inne. 12-letnia Nina - wymyśliła ją Nora Lankos, chce zostać pisarką. Od tak wielu lat nie ma już jej mamy, że w zasadzie przestała zwracać na to uwagę. Kiedy jednak dostaje zadanie na kursie pisania, zaczyna o niej myśleć. I choć zadaje coraz więcej pytań, odpowiedzi wcale się nie pojawiają. Wyobraźcie sobie, że nastolatka nie wie jak wygląda jej mama, bo ta wierzyła, że każda fotografia zabiera jej cząstkę duszy. Pojęcia nie miała też, że potrafiła szyć i przy tym śpiewała. Że jej ulubionym deserem było ciasto jabłkowe z marmoladą. Historia wydaje się prosta, taka jakich wiele. Ale oczywiście w życiu jej taty pojawia się inna kobieta. Kolejna. Ta jednak różni się od pozostałych.
Lankos z niebywałą lekkością i taktem opowiedziała o tym jak można poradzić sobie ze stratą. O tym, jak wielką moc ma pisanie, a w zasadzie jakiekolwiek hobby - również tata Niny zdaje się pasjonować swoją pracą jako twórca animacji. O tym, że wybór ścieżki przyszłej kariery dziewczyny (nie śmiejmy się z takich decyzji, nawet u kilkulatków) okazał się również wielkim krokiem na ścieżce jej dojrzewania. Bo, chcąc poznać swoją mamę, poznała siebie. O tym, że w trudnym czasie (a dojrzewanie zawsze takie jest, nawet jeśli nie towarzyszy mu strata, żałoba), warto wziąć głęboki oddech i pozwolić sobie pomóc. Nie zamykać na nowe, nieznane.
Twórczyni mistrzowsko sportretowała wszystkie bliskie dorosłe osoby Niny. Ojca, który zawsze czuwał, nigdy się nie naprzykrzał. Zaprzyjaźnioną pisarkę, która potrafiła zmotywować do pracy (również nad sobą) nastolatkę. No i oczywiście przyjaciółkę ojca - takiej przyjaciółki życzyłabym każdemu szukającemu wsparcia i nowej miłości samotnemu mężczyźnie.
Przypadkowo napisałam książkę to w końcu również malownicze Węgry i ich największe jezioro. Akcja co prawda przenosi się tam dopiero na koniec historii, ale nie sposób o tym nie napisać. Bo choć sezon kąpielowy w Polsce jest już tylko wspomnieniem, warto pomyśleć o kolejnym, być może właśnie tam.
Tata Any - bohaterki filmu Major Tones również jest artystą. O zainteresowaniach samej dziewczynki nie wiemy wiele. W obrazie Ingrid Prokopek nie chodzi jednak o swoistą terapię za pomocą hobby. Ana nie ma mamy, podobnie jak Nina, jednak jej relacje z ojcem (być może przez to, że wydaje się nieco starsza) sprawiają wrażenie chłodniejszych. Jej tata jest zdystansowany, a ona raczej unika z nim kontaktu. Ma za to przyjaciółkę - i choć przechodzą przez kryzys, ta staje na wysokości zadania, kiedy jest taka potrzeba i wspiera Anę.
W Major Tones zwiedzamy Buenos Aires. I choć stolica Argentyny kojarzy się ze słońcem, muzyką i kolorem, obraz Prokopek taki wcale nie jest. Wręcz przeciwnie. Ana z ojcem mieszka w szaroburym domu. Podróżujemy z bohaterką zwykłym pociągiem. Niewiele tam światła. Nina nie wyróżnia się również na ulicy, ale nie każdy musi. Ojciec - choć artysta, również ekscentryczny nie jest. I w końcu też sama historia do kolorowych nie należy.
Dziewczyna po wypadku w dzieciństwie ma umieszczoną w ręce metalową płytkę. Nie wiemy jednak o tym nic więcej, podobnie jak o powodach śmierci jej mamy. Możemy snuć tylko domysły. Wiemy za to, że Ana szalenie za nią tęskni. Kiedy jej płytka zaczyna wibrować, doszukuje się w tym znaków wysyłanych właśnie przez mamę. Dziewczyna na początku zapisywała to, co słyszy, jako nuty na pięciolinii. Powstała z tego nawet piosenka. Ale przypadkiem podsłuchana w knajpce, dowiaduje się również, że może to być wiadomość zaszyfrowana za pomocą alfabetu Morse'a... Cyfry i znaki, które odczytuje z nowopoznanym kolegą, prowadzą ją do tajemniczych miejsc w mieście. Jej wędrówka - kończy się (choć może też zaczyna...) w Gwieździe Betlejemskiej. Chyba nikogo nie zaskoczę pisząc, że mamy w tej restauracji nie spotka. Zadzieje się jednak dużo więcej.
Major Tones to nieco fantastyczna, nieco baśniowa opowieść o dorastaniu czy też dojrzewaniu... również do pewnych decyzji. Do akceptacji sytuacji, na które nie mamy wpływu. To film drogi do pogodzenia się ze światem (który nie raz oszuka każdego z nas), oraz samym sobą. Z tym, co nam przynosi życie. To również historia o tym, że wszyscy mają swoje miejsce w tym ogromnym wszechświecie, czasem tylko trzeba dłużej go poszukać.
Monika Nawrocka-Leśnik
- 42. Międzynarodowy Festiwal Filmów Młodego Widza Ale Kino!
- Przypadkowo napisałam książkę, reż. Nora Lankos, wiek: 10+, kolejne seanse: 29.11, g. 12 i 30.11, g. 11, Multikino 51
- Kiedy przegraliśmy z Niemcami, reż. Guido van Driel, wiek: 14+, kolejny seans: 29.11, g. 17, Multikino 51
- Major Tones, reż. Ingrid Prokopek, wiek: 13+
- więcej: oficjalna strona festiwalu
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024