Moja pierwsza miłość to blues

Przed kilkoma miesiącami został Pan uhonorowany niezwykle prestiżową nagrodą, Keeping the Blues Alive, nazywaną bluesowym Oscarem. Jakie emocje Panu towarzyszyły?
To była ogromna satysfakcja, ale na początku przede wszystkim zaskoczenie i niedowierzanie. Nagroda jest nazywana Oscarem, ponieważ w świecie bluesa nie można już niczego więcej zdobyć. To jakieś zwieńczenie mojej miłości do tej muzyki, choć traktuję ten laur także jako wielkie zobowiązanie na przyszłość.
Dodatkowym elementem był wyjazd do Stanów Zjednoczonych, by osobiście ją odebrać w królestwie bluesa.
Tak, w samym Memphis. Byłem już wcześniej kilkukrotnie w Stanach Zjednoczonych i znam tę Amerykę drapaczy chmur oraz wielkich metropolii. Ale jakoś się nie składało, żeby pojechać tymi bluesowymi śladami. Tym razem dzięki temu, że mogłem nagrodę odebrać w Memphis, wykorzystałem jeszcze tydzień na to, by pojechać do wszystkich ważnych miejsc dla bluesa, do Delty Mississippi.
To było dotknięcie historii?
Memphis jest niezwykłe. Nawet jeżeli ktoś lubi muzykę, a mówi że nie czuje bluesa, to myślę, że kiedy stanie przed pięknym napisem "Welcome to Beale Street", trochę się wzruszy. Dlatego, że wchodzi oto na tej ulicy w świat rock'n'rolla, soulu, rhythm & bluesa i samego bluesa. Są takie miejsca na Ziemi, gdzie tak wiele się wydarzyło dla muzyki - i jednym z takich miejsc jest właśnie Memphis. Do dziś jest na wspomnianej ulicy kilkanaście klubów, w których tętni życie koncertowe. Miałem też możliwość uczestniczenia przez tydzień w najważniejszym na świecie konkursie, International Blues Challenge, podczas którego około 200 zespołów i solistów ze Stanów i innych stron globu szuka swojego wielkiego dnia. A do tego muzea, pomniki, studia nagraniowe, gwiazdy na chodnikach, przepiękny Orpheum Theatre gdzie występowały największe gwiazdy muzyki, to wszystko zachwyca i trochę zniewala.
Wspomina Pan w swej świetnej książce "Legendy bluesa i gitary" o tym dziwnym zjawisku, że blues nie zawsze ma dobrą prasę i nie zawsze jest przyjaźnie postrzegany przez słuchaczy. Na czym to polega?
Spotykam się z tym właściwie całe życie. Oczywiście dla kogoś kto jest absolutnie przekonany o wartości tej muzyki i jej wyjątkowości kulturowej jest to przykre i dziwne, ale należy tę sytuację traktować jako wyzwanie, próbować zmieniać takie stereotypy.
We wspomnianej publikacji przypomina Pan, że w głowach słuchaczy pojawiały się opozycje: blues wiejski kontra miejski albo akustyczny kontra elektryczny. Czy któraś z tych form jest Panu bliższa?
To jest trochę labilne. Jako młodego człowieka bardziej mnie pociągała ta dynamiczna forma bluesa, elektryczna, Zresztą to jest "grzech pokolenia": muzyka lat 60. to była nasza młodość - królowali Beatlesi, Rolling Stonesi, Yardbirds - brytyjscy wykonawcy, którzy w dużej mierze kopiowali amerykańskiego bluesa, ale już nie sięgając do samego źródła. A mnie zżerała ciekawość kim są autorzy tych klasycznych utworów. Z biegiem czasu coraz bardziej zachwycam się właśnie bluesem pierwotnym, co bywa zaskakujące nawet dla ludzi, których znam od wielu lat. Staram się systematycznie zgłębiać historię.
Rysuje Pan też portrety wielkich artystek, takich jak Memphis Minnie czy Sister Rosetta Tharpe, udowadniając, że były i w przeszłości bluesa ważne wątki feministyczne.
Bardzo mi na tym zależało, bo wydaje się że blues to męska domena, a to nieprawda - zarówno jeśli chodzi o słuchaczki, jak i wykonawczynie. Oczywiście kobiety pojawiły się w bluesie już sto lat temu w tej bardziej spektakularnej formie, jak Bessie Smith czy Ma Rainey - to był okres wchodzenia z bluesem do miejskich lokali rozrywkowych, do wyższych sfer, odwołując się do wysublimowanych gustów. Natomiast dość szybko pojawiły się też takie bluesmanki z krwi i kości: grające na instrumencie i śpiewające, jak Memphis Minnie, które musiały sobie dawać radę wśród mężczyzn. Memphis Minnie czasami zawstydzała tych swoich kolegów, bo okazywało się że lepiej gra na gitarze, ma wrodzoną przebojowość, a nawet zawadiackość. Potrafiła dotrzymywać kroku także przy stole z alkoholem (śmiech).
Nie jest ona jedyną bohaterką Pańskiej książki.
Piszę także o Sister Rosecie Tharpe - nota bene: niebawem pojawi się film jej poświęcony. To niesamowita postać, łączyła gospel z bluesem, do tego rewelacyjna gitarzystka. Kiedy ona schodziła ze sceny już nikt po niej nie chciał występować, bo byłby narażony na przegraną. No i jeszcze dorzuciłem Bonnie Raitt, białą artystkę już z późniejszego okresu. Blues współczesny to w 1/3 są artystki, grające na gitarach, klawiszach, saksofonach, ta emancypacja muzyczna kobiet jest po prostu oszałamiająca.
W połowie lat 60. pojawiły się pierwsze Pańskie artykuły w prasie, a w listopadzie lub grudniu 1966 roku - pierwsza audycja w Radio Poznań.
Nie chciałbym dziś usłyszeć siebie sprzed lat...
Ja bym chciał!
(śmiech) Myślę że byłbym zażenowany zbyt amatorskim podejściem. No, ale byłem niespełna dwudziestoletnim człowiekiem, zupełnie zwariowanym na punkcie muzyki. To się nawet wcześniej zaczęło, bo dość szybko nawiązałem kontakty z ludźmi, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, z którymi wymienialiśmy się: ja wysyłałem im nasze ludowe laleczki z Cepelli, a dostawałem w zamian płyty, o które prosiłem. Z tymi płytami pod pachą chodziłem na Berwińskiego do Radia Poznań, gdzie funkcjonowała audycja "Grająca Szafa", żeby je wypożyczyć prowadzącemu. Czasami duma mnie rozpierała, gdy na osiem czy dziewięć piosenek, które były grane w audycji sześć było z moich płyt. Ale pewnego dnia pan Stanisław Kamiński, współautor "Grającej Szafy", dał mi szansę i zaproponował poprowadzenie 25-minutowego programu. Ta pierwsza moja audycja była właśnie pod koniec roku 1966, a zagrałem płytę angielskiego zespołu The Artwoods - "Art Gallery". I tak zaczęła się ta przygoda. A poza tym prowadziłem Klub Dobrej Płyty, było jurorowanie na wielu festiwalach, Wielkopolskie Rytmy Młodych, Zaczarowany Świat Harmonijki, Rawa Blues, potem doszło studio nagrań i stosunkowo niedawno praca na uczelni...
A właśnie: Klub Dobrej Płyty! To była działalność niemal misjonarska. Prowadzona nie tylko w Poznaniu, bo prezentował Pan krążki ze swoich zbiorów podczas spotkań ze słuchaczami w wielu miastach i miasteczkach Wielkopolski.
Chodziło mi o to, żeby pójść z muzyką bluesową i jazzową w ten wielkopolski świat, czasem do wiejskich klubokawiarni. I rzeczywiście: jeździłem, a przy okazji trochę opowiadałem o stereofonii, bo chciałem żeby ludzie zachwycili się dźwiękiem, ponieważ zazwyczaj, na co dzień, słuchali muzyki z jakichś zgrzebnych odbiorników.
Poznaniacy doskonale znają Pańską działalność radiową i pewnie nie trzeba jej szerzej przypominać. Pamiętają też zapewne teksty publikowane przez lata w miesięczniku "IKS". Bardziej zapomnianą i mniej dostrzeganą jest Pańska praca jako realizator dźwięku, reżyser nagrań, producent. Tymczasem Pańskie nazwisko pojawia się na okładkach wielu, wielu płyt, wśród których były m.in. "Spokojnie" Kultu, "Bardzo groźna księżniczka i ja" Martyny Jakubowicz, "Stańcie przed lustrami" Róż Europy, "Kawaleria szatana" Turbo, kilka krążków Dżemu, kilka Lombardu, Orkiestry Ósmego Dnia - to tylko przykłady...
Ukończyłem studia z reżyserii muzycznej w Warszawie i to był powód, żeby usiąść za konsoletą. Zacząłem pracę w studio Giełda, przy Alejach Marcinkowskiego w Poznaniu. Większość czasu spędzałem nagrywając poznańską Orkiestrę Rozrywkową Radia i Telewizji pod dyrekcją Zbigniewa Górnego, a także orkiestrę kameralną Agnieszki Duczmal. Kiedy orkiestra Górnego zaczęła trochę podróżować, studio miało wolne przebiegi i można było zapraszać innych wykonawców. W dodatku w 1979 roku Studio Gama, słynna instytucja radiowo-telewizyjna z Warszawy, przyznała mi i Zenkowi Wolińskiemu nagrodę "realizatorów roku". To spowodowało, że artyści z całej Polski zaczęli celować na pracę właśnie w studio Giełda.
Pozostało pewnie mnóstwo wspomnień z tamtego czasu?
Tak. Żałuję, że pewne pomysły nie doszły do skutku, bo był taki dzień kiedy za moimi plecami w reżyserce stanął Grzegorz Ciechowski i chyba myślał o nagraniu u nas. Ale potem to się jakoś rozeszło. Dopiero po latach zacząłem liczyć i wyszło mi, że powstało może nie 60, nie 80, ale jeszcze więcej tych albumów, które nagrałem. Niektóre z otwartym sercem, a inne dlatego, że trzeba było to zrobić. Miałem możliwość i wielki zaszczyt współpracować z Czesławem Niemen - zrobiliśmy całą płytę z orkiestrą, która niestety nie została wydana. Nie tylko zaprzyjaźniłem się z Czesławem, ale mogłem zobaczyć jak on pracuje i jak jest sprawny. Najbardziej cieszyła mnie praca z artystami, którzy z niesłychaną lekkością osiągali efekty znakomite, jak Andrzej Zaucha, Zbyszek Wodecki czy Hania Banaszak.
Zaczęliśmy tę rozmowę daleko w Ameryce, na koniec wróćmy do Poznania. Jak Pan postrzega nasze miasto?
Kiedyś w "Kronice Miasta Poznania" popełniłem artykuł o poznańskiej muzyce rozrywkowej w czasach powojennych aż do współczesności. Chciałem wykazać jak bardzo ci artyści, którzy rokują największe nadzieje, muszą w pewnym momencie decydować: zostać czy wyjechać. Wielu musiało wyjechać, dlatego że tu się kończyły możliwości - i to mnie zawsze bolało, że nie jesteśmy na tyle silnym ośrodkiem, żeby sprostać talentom artystów typu Krzesimir Dębski. Teraz się to bardzo zmieniło. Zwłaszcza młode pokolenie tworzy sobie własne ścieżki samemu, choćby dzięki Internetowi.
Ja lubię Poznań dlatego tu zostałem, bo to jest ciągle muzyczne miasto - i staram się zawsze to podkreślać. Jest tu na przykład silne środowisko bluesowe. Chociaż miałem zawsze taką przypadłość, że bałem się zbytniego lokalnego ciepełka...
Doceniania artystów tylko z tego powodu, że są nasi, tutejsi?
Tak. To mnie nawet irytowało u niektórych kolegów dziennikarzy, którzy czasami awansowali w ten sposób jakieś zdarzenia ponad miarę. Moje zainteresowania to są naczynia połączone: czyli świat, Europa i my. Dlatego zawsze starałem się umieścić Poznań na takim poziomie, na jaki zasługiwał. Z drugiej strony były i są zjawiska wybitne, jak przed laty festiwal Poznań Jazz Fair, jak Ethno Port - to jest taki brylant, o który powinniśmy dbać, a z jeszcze innej strony taka impreza, jak Cały Poznań Ukulele - to oczywiście tylko przykłady.
Przypomnijmy jakich Pańskich audycji można dziś posłuchać w Radiu Poznań.
Minęły czasy, gdy przygotowywałem autorskie audycje dla radiowej Trójki, Jedynki czy Czwórki. W studiu Radia Poznań czuję się jak u siebie w domu. W soboty, po godz. 17 mam program "Luz blues", w czwartki po 20 "Rock pod flagą Południa" i w niedzielę o 11 "Country - jazda obowiązkowa". Kiedyś jeszcze robiłem audycję "Aksamitny jazz". Niektórzy sądzą, że prowadzący powinien być przypisany do jednego gatunku. Tymczasem moja pierwsza miłość to jest blues, ale zawsze chciałem w swych audycjach pokazywać magię i kompleksowość muzyki afro amerykańskiej przejawiającą się w różnych popularnych stylach.
Rozmawiał Tomasz Janas
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025
Zobacz również

Lutnik i fotografik Zasłużeni dla Miasta Poznania

Podziemie antychałturnicze

Fotoplastykon Poznański
