Dług, firany i sypiący się tynk

Kim byłyście i co robiłyście zanim założyłyście galerię?
Kasia Knychała: Jesteśmy studentkami 4. roku malarstwa na UAP-ie. Początkowo działałyśmy w większej grupie i organizowałyśmy wystawy w mniej lub bardziej typowych przestrzeniach, aktualnie zdecydowałyśmy się na wynajęcie własnej pracowni.
Wiktoria Cwityńska: Sprawdzamy, do jakiego kontekstu można wynieść obraz i co z nim zrobić. Nasze działania przyjmowały różne formy. Końcową stało się otworzenie swojej przestrzeni, która ma nam pozwolić godnie reprezentować dzieło.
W jednym z postów na Instagramie napisałyście, że "w życiu każdego artysty przychodzi moment skrajnej frustracji, początek końca. Tym razem poszło o jedną dziurę w obrazie za dużo". Czym był dla Was początek końca i o co chodzi z tą dziurą?
W.C.: To była "notka" w stronę osób, z którymi współpracowałyśmy na uczelni i którzy zdają sobie sprawę z tego, że praca w przestrzeni uczelnianej, zwłaszcza w późniejszym etapie studiowania, wiąże się z pewnymi ograniczeniami. Warunkami, które nie do końca odpowiadają artyście, obrazowi i pracy. W trakcie rozmów z profesorami często padały anegdotki o tej ostatniej dziurze w obrazie decydującej o przeniesieniu się do własnej pracowni.
K.K.: Początek końca to moment, kiedy musiałyśmy wynieść się z poprzedniej pracowni. Pewnego dnia dostałyśmy telefon, że mamy tydzień by się wyprowadzić. Wiedziałyśmy, że ta chwila nastąpi, ale była odwlekana przez miesiące. Był to dla nas swego rodzaju impuls. Stwierdziłyśmy, że czas znaleźć coś, co będzie już nasze i da nam więcej stabilizacji. Zaczęłyśmy zdawać sobie sprawę ile ta przestrzeń nam daje.
Jaka jest historia Waszej Galerii Dług?
K.K.: Po pierwsze Dług, bo galeria znajduje się na ulicy Długiej. Po drugie, próbujemy połączyć m.in. studia i pracę, a nazwa galerii jest wewnętrznym żartem, że te działania wprowadzą nas kiedyś w długi. Chodzi też o nasz dług wobec sztuki, której poświęcamy tyle czasu.
W.C.: Lubimy gry słowne i działałyśmy na tym polu także przy poprzednich przedsięwzięciach. Tego typu zabieg pozwala nam zbliżyć się do odbiorcy. Chcemy wyjść tą nazwą z zakamarków "bardzo profesjonalnej", "poważnej" sztuki, która jest często odbierana jako niedostępna.
K.K.: Myślałyśmy o różnych nazwach, ale nawet ich nie pamiętam. W momencie, w którym padło słowo "dług", od razu zapomniałyśmy o pozostałych opcjach.
Nazwa doskonale osadza Was w tkance miejskiej.
W.C.: Musimy działać ze świadomością tego, w jakim miejscu się znajdujemy. Ulica Długa bywa brudna i momentami ciężka w odbiorze, cieszymy się jednak świetnym odbiorem naszego działania ze strony sąsiadów i ludzi w okolicy. Zaczęli się do nas odzywać artyści, osoby prywatne, które są zainteresowane tym, co się tutaj dzieje.
Macie główne założenia lub cele, które towarzyszą Wam na kuratorskiej drodze?
K.K.: Początkowo szukałyśmy tylko pracowni z możliwością organizacji wystaw. Kiedy weszłyśmy do mieszkania okazało się, że ma taką ustawność i metraż, że jesteśmy w stanie zrobić z tego galerię. Jedno pomieszczenie przeznaczyłyśmy na pracownię, resztę na przestrzeń wystawienniczą.
W.C.: Poszukiwanie nowej przestrzeni było reakcją na naszą potrzebę w szerokim tego słowa znaczeniu. Chodzi tu o eksperyment wystawienniczy, wybadanie granic pomiędzy opieką kuratorską nad wystawą a byciem artystą-rzemieślnikiem. Znałyśmy już tryb swojej pracy i wiedziałyśmy, że jesteśmy w stanie pracować przy stałym stanowisku, nawet w ograniczonej przestrzeni. Wtedy zaczęłyśmy zachłannie wyznaczać przestrzeń wystawienniczą, pojawiła się zasłona, będąca jednocześnie duchem tego mieszkania, świadectwem poprzedniej obecności człowieka. Takie rozwiązanie pozwala nam na pracę i malowanie.
Powiedzcie trochę więcej o pracy z tą przestrzenią.
K.K.: Chciałyśmy zachować ducha tego miejsca, działać w mało inwazyjny sposób. Nie interesowała nas przestrzeń w typie white cube.
W.C.: Dzięki doświadczeniom związanym z wystawiennictwem offowym i pracą site-specific jesteśmy świadome jak bardzo inwazyjne jest dzieło w przestrzeni. Możemy skupić się na narracji miejsca albo jej wręcz zaprzeczyć lub ją zmienić. Myślę, że artyści lubią przestrzenie, które są obarczone historią. Przyciągają one najpierw naszą uwagę, a później uwagę widza.
K.K.: Chcemy wybadać możliwości tej przestrzeni, ale nie zamierzamy zatrzymywać się tylko na jednym czy dwóch tematach, które poruszamy w pierwszych wystawach.
W.C.: Naszym głównym medium jest malarstwo olejne, czyli forma dość "płaska" w naturze. A jednak okazuje się, że narrację (i scenografię) możemy też budować właśnie za jego pomocą i dzięki temu pozwalać odbiorcom na indywidualne doświadczanie sztuki.
Z jakimi wyzwaniami mierzyłyście się podczas przygotowywania tej nowej przestrzeni na potrzeby galerii?
K.K.: Renowacja zajęła nam około 3 miesiące. Musiałyśmy zmierzyć się z paroma większymi technicznymi przeszkodami. Niektóre rozwiązania architektoniczne okazały się być naprawdę przedziwne.
W.C.: Stan tynków był opłakany, bo mieszkanie było po zalaniu, więc zaczęłyśmy od weryfikacji zawilgocenia przestrzeni. Potem rozpisałyśmy plan inwestycji: sprzęty remontowe, maski, chemikalia, środek do odgrzybiania.
Jesteście galerią, ale z funkcją pracowni.
W.C.: Zastanawiałyśmy się nad tym jak nazwać tę przestrzeń. Na rynku sztuki i w środowisku funkcjonuje określenie artist-run space, które może jest troszkę bliższe temu, co tutaj dotychczas robimy, ale to galeria sztuki jest z definicji miejscem, w którym tę sztukę prezentujemy. Zdecydowałyśmy, że słowo "galeria", pomimo tego, że posiada konotacje w bardziej konsumpcyjnych środowiskach, będzie dla nas odpowiednie i będzie nas godnie reprezentowało.
Jaka idea stała za wystawą "... Ty babo!"?
K.K.: Była to wystawa otwierająca, mająca miejsce tuż przed Dniem Kobiet. Chciałyśmy w ten sposób przedstawić się jako dwie artystki, baby. Zaprosiłyśmy do projektu pięć artystek, a każda z nich mówiła o kobiecości w zupełnie inny sposób.
W.C.: Doświadczenia remontowe i samo przedsięwzięcie zakładania takiej przestrzeni są dla nas tak odległe od kobiecości, że trochę za nią zatęskniłyśmy. Chciałyśmy przywitać się w tej przestrzeni, którą wyrwałyśmy "twardą ręką" i wrócić do wrażliwości na sztukę. Kobiecość definiujemy jako dbałość o szczegóły, troskę, ciepło domowe, wartości, które na co dzień odsuwamy poprzez pęd, nadmiar obowiązków. Zależało nam na tym, żeby widz na nowo znalazł w sobie tę kobiecość, ale doświadczył też tego, co my i pozostałe artystki prezentujemy.
Zdecydowałyśmy się wtedy na poszerzenie repertuaru wina wernisażowego o chleb, który jest gestem przywitania w domostwie i był dla nas w pewnym stopniu symboliczny. Mogłyśmy na nowo rozgościć się w miejscu, które kojarzyło nam się jedynie z remontowym horrorem przez ostatnie trzy miesiące.
K.K.: Do teraz znajdujemy gwoździe i śruby w kieszeniach spodni.
Jakim przeżyciem był dla Was ten wernisaż?
K.K.: Nie spodziewałyśmy się aż tak dużej frekwencji. Pamiętam moment, kiedy złapałyśmy się w biegu w kuchni i padły słowa: "Czy myślałaś, że przyjdzie tyle osób?". "Nie, nie wiem co teraz zrobić!". Mamy zdjęcie, na którym ludzie stoją w kolejce na schodach na klatce, bo nie mieszczą się w środku. Ostatni gość wyszedł z galerii po północy. Wiele osób wróciło do nas w następnych dniach.
W.C.: Galeryjne godziny otwarcia pozwalają na zupełnie inny odbiór sztuki, a wystawiennictwo to żywa tkanka, przede wszystkim w wydaniu offowym. Dużo rozmawiamy z odwiedzającymi, wielokrotnie zdarza się, że odbiorcy nadają wystawie nowe znaczenia.
Co daje Wam poczucie wewnętrznego spokoju?
W.C.: Dzień po wernisażu i sam wernisaż były takimi chwilami wewnętrznego spokoju. To moment gratyfikacji za wykonaną pracę, za którym gonią chyba wszyscy artyści.
K.K.: Poczucie, że misja została spełniona, a wszystkie zadania odhaczone w takim stopniu, że byłyśmy z tego zadowolone.
Przed nami kolejna wystawa - "Truchło".
K.K.: Będzie to zupełnie inne doświadczenie wystawiennicze zarówno dla nas, jak i dla widza. Bazujemy na open callu, zmieniamy też tematykę.
W.C.: Często uczestniczymy w open callach, ale jako osoby zgłaszające swoje prace. Tym razem działamy od zaplecza. Nie spodziewałyśmy się, że jedna wizja może zmienić się tyle razy w zależności od tego jakie prace do nas trafiają i w jakim stopniu nas inspirują. Chciałyśmy po raz kolejny otworzyć przestrzeń do dyskusji, ale też do podważania tematu, indywidualnej interpretacji. Wszystkie prace były znakomite, podejmowały temat w bardzo różny sposób. Wybór tych, które zaprezentujemy w ramach wystawy, był dla nas torturą.
K.K.: Nie spodziewałyśmy się też, że wieści o galerii tak szybko dotarły poza Poznań.
Zdradzicie jakich prac możemy się spodziewać?
W.C.: Chciałyśmy odczarować zerojedynkowe znaczenie słowa "truchło". Zaprezentujemy prace nostalgiczne, z pogranicza kiczu, ale też dzieła, które dotykają aspektów religijnych, rodzinnych, tematyki śmierci i przemijania.
K.K.: Każda praca to inna wariacja na temat tytułowego truchła. Na ekspozycję składają się rzeźby, obiekty, grafika, malarstwo, druk 3D, animacje, prace intermedialne. Będzie bardzo różnorodnie.
W.C.: Wierzymy w dużą indywidualność zabiegów artystycznych i środków przekazu, ale też możliwości materii. Obydwie doceniamy szerokie spektrum sztuki i dzięki temu z uważnością podchodzimy do doboru prac. Dbamy o ekspozycję, ale też o dialog pomiędzy poszczególnymi dziełami. Nie możemy doczekać się otwarcia, całe doświadczenie było dla nas bardzo inspirujące, a selekcja niezwykle trudna. Wernisaż już w najbliższy czwartek, 24 kwietnia o godzinie 18.
Rozmawiała Klaudia Strzyżewska
- Galeria Dług
- ul. Długa 6/6
- czynna w poniedziałki w g. 14-18 lub po wcześniejszym umówieniu przez Instagram @galeriadlug
- wernisaż wystawy "Truchło": 24.04, g. 18
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025
Zobacz także
Zobacz również

Likwidowanie barier

Najmłodsza ocalona

PROSTO Z EKRANU. Więcej bluesa
