Świat, którego nie ma
Czy udało się Panu z Pawłem Edmundem Strzeleckim zaprzyjaźnić?
To nie było łatwe. Już 10 lat temu zainteresowałem się postacią Strzeleckiego i kupiłem jego biografię. Myślałem: podróżnik, Australia... Na pewno ciekawy człowiek urodził się opodal, bo mieszkam niedaleko jego rodzinnej Głuszyny. Okazało się jednak, że czytając, grzęznę między kolejnym akapitami. Nie dotarłem nawet do końca. Porzuciłem myśl o Strzeleckim i zająłem się innymi tematami. Rok temu Szymon Wieczorek z Wydawnictwa Miejskiego Posnania powiedział mi w trakcie rozmowy coś takiego: "Łukaszu! 2023 rok będzie Rokiem Strzeleckiego. Będzie 150. rocznica jego śmierci, więc może napiszesz książkę przygodową dla dzieci?". Przekonywałem go, że to trudny temat, że Strzelecki był geologiem, chodził, szukał kamieni i jak tu napisać książkę przygodową? Szymon odparł: "Łukaszu! Ja to wszystko wiem i także czytałem tę biografię. Tym bardziej właśnie musisz napisać nową, dać Strzeleckiemu szansę, sprawić, by został bohaterem fascynującej książki przygodowej, bo to był fantastyczny człowiek, miał cudowne przygody, a Australia jest wspaniałym kontynentem". Zrozumiałem, że muszę przynajmniej spróbować. Zacząłem czytać o Strzeleckim inaczej, między wierszami, szukając nie faktów z życia, bo te każdy łatwo znajdzie w encyklopedii...
To czego?
Zacząłem się zastanawiać, jakim Strzelecki był człowiekiem. Postanowiłem, że zdejmę go z pomnika. Bo wielu kojarzy się z tym monumentem z Australii, tym z wyciągniętą dłonią i wzrokiem wpatrzonym w dal. Szukałem w listach, od i do niego, prawdziwej natury tego podróżnika... i tak, zacząłem się z nim zaprzyjaźniać. Okazało się, że był duszą towarzystwa, człowiekiem dowcipnym, romantykiem uwielbianym przez wszystkich: od rdzennych mieszkańców Australii po śmietankę towarzyską Nowej Południowej Walii, która była zachwycona, że oprócz zesłańców, którzy tam przybywali, przyjechał naukowiec i badacz, ciekaw ich nieznanego jeszcze wówczas kontynentu.
Strzelecki przemierzył cały świat. Pan skupił się głównie na Australii. Czy to dlatego, że, jak dowiedziałam się z lektury, książkę Strzeleckiego - efekt tej podróży - pochwalił sam Darwin?
Biografia Strzeleckiego jest pełna luk i tajemnic. Skupiłem się na jego podróży od Hawajów, poprzez Tahiti, po Nową Zelandię i Australię po to, by dać młodemu czytelnikowi spójny obraz przestrzeni geograficznej. Po drugie, to był najważniejszy i najdłuższy etap badawczej wędrówki Strzeleckiego. Australię wybrałem również z sentymentu, mam tam rodzinę i jednym z motorów, który popchnął mnie do pisania, był doping ze strony mojego kuzyna Marca z Tasmanii.
Ta książka ma nieco inny klimat niż poprzednie. Jest przyjazna i przyjemna, ale opowiada o świecie, który ginie, którego już nie ma.
Tak, nie zdawałem sobie z tego sprawy, zaczynając pracę nad nią. Kolejne etapy podróży Strzeleckiego pokazały mi, że oprócz tego, że był radosnym, ciekawym świata człowiekiem, był też samotny, w głębi serca nieszczęśliwy. Tęsknił. Pewnie sam nie widział za czym - za ojczyzną, rodziną, której nie miał. Jednocześnie świat, jaki badał, przemijał. Tahiti czy Aotearoa, czyli dzisiejsza Nowa Zelandia, to kraje, które utraciły niepodległość niedługo później. Spotkał ostatnich Aborygenów tasmańskich, z troską opisywał ich los. Widział przyrodę (np. wilka workowatego), która też miała przestać istnieć, bo cywilizacja zaczęła się w Australii rozpychać. Jednocześnie zrozumiałem, że w czasie jego podróży przeminęło coś jeszcze - uczucie do adresatki tytułowych listów. Na początku zwracał się do niej jak do ukochanej, potem do przyjaciółki. Im więcej zachwytu nad światem, tym mniej w nich romantyzmu.
Doprecyzujmy: mowa o Adynie. Książka skonstruowana jest w formie listów do niej.
Forma listów daje duże możliwości, bo można jednocześnie opisywać przygody, odczucia, tęsknoty, lęki - całą gamę różnych wrażeń. Strzelecki za młodu zakochał się z wzajemnością w Aleksandrynie Turno, zwanej Adyną. Wiemy, że jej ojciec nie zgodził się na małżeństwo i ta miłość została rozdarta. On wyjechał z kraju, ona została. Zamieszkała w pałacu w Objezierzu koło Obornik. Korespondowali całe życie. Niewiele listów się zachowało, ale te świadczą, że mieli dobry kontakt. Cytuję je, wplatam w opowieść. Pokazuję dwie drogi, którymi poszli, choć żadne nie założyło rodziny. On ruszył w świat, otrzymywał medale od królowej brytyjskiej, rozmawiał z władcami dalekich krain. Ona zaś poznawała go tylko z listów. Wydaje mi się, że nie rozumiała ani Strzeleckiego, ani tego, czego ten szukał w tym świecie.
Pyta, po co mu te minerały?
Tak. Mówi: szukasz kamieni, a to ci nie przyniesie majątku. On odpowiada, że nie o to chodzi w życiu, by gromadzić pieniądze, a o coś więcej, choćby o to, że jego praca komuś się przyda. Robi to delikatnie, ale to moment, w którym ich drogi zaczynają się rozchodzić. Czy się spotkali, czy nie - tej zagadki nie rozwiązuję, ale mam wrażenie, że ta miłość zmieniająca się w przyjaźń dobrze ukazuje, jakim człowiekiem był Strzelecki.
Żeby napisać taką książkę, trzeba przebrnąć przez masę dokumentów. Jest tu duża dawka wiedzy... i wyobraźni. Nie zawsze korzysta Pan z faktów, ale na przykład z legend.
Te legendy są cudowne. Na przykład skąd się wzięły dziobaki? Ta opowieść stała się dla mnie metaforą losów Strzeleckiego. Moje wyobrażenia są po to, by książka była ciekawsza. Tak było w scenie z kangurami czy w rozdziale Bitwa. W jednym z listów Strzelecki napisał do przyjaciela: "Mój drogi Jamesie! Wznoszę dziś dodatkowy kubek herbaty, wspominając ogon kangura wydarty psu dingo". Koniec! Pięć słów. Więcej nie wiemy i nikt nam nie opowie, jak to wyglądało. Ale od czego ja jestem, jako autor. Musiałem wyobrazić sobie, jak wyglądała ta scena - obozowisko, z plecaka wystający ogon kangura, z którego trzeba rano ugotować zupę. A obok czai się pies dingo. Teraz na spotkaniach z czytelnikami odgrywamy tę scenę, z patelnią Babuni Catherine, dzięki której udało się ocalić ten ogon. Wyszła zabawna, sympatyczna przygoda. Czy tak było? Być może, pewnie inaczej, ale tych pięć autentycznych słów Strzeleckiego było iskrą do stworzenia przygody.
Cieszę się, że wspomniał Pan tę zabawną historię, bo książka opowiada o przemijaniu, co nie znaczy, że jest smutna.
Musiała taka być, z uwagi na dramatyzm i nostalgię postaci - tego samotnego podróżnika, ale starałem się, żeby humoru nie zabrakło. Najdłuższa nazwa aborygeńska niejednemu połamie język. Jacek Kawalec, czytając audiobook, przyznał, że się nagimnastykował, zanim wypowiedział oryginalną nazwę "miejsca, gdzie diabeł robi siku" (Mamungkukumpurangkuntjunya - red.). Trochę rubasznego żartu tu jest. Sam Strzelecki był człowiekiem niepozbawionym poczucia humoru. Tak! To jest wciąż lekka i zabawna książka przygodowa. Jednocześnie w tle jest refleksja nad miejscem, które dwieście lat temu wyglądało inaczej. Nie zaszkodzi się zastanowić, jak traktujemy nasz świat, jego zasoby, przyrodę, ludzi. Ta książka może do tego skłonić młodego czytelnika. Taką mam nadzieję.
Rozmawiała Agnieszka Nawrocka
- Łukasz Wierzbicki, Co hrabia porabia? Listy spod Góry Kościuszki
- wyd. Pogotowie Kazikowe
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023