PROSTO Z EKRANU. Źle się dzieje w krainie Oz
Oparty na broadwayowskim musicalu z 2003 roku film to bowiem przepisana klasyczna historia Czarnoksiężnika z krainy Oz, a właściwie jej prequel opowiedziany z perspektywy dwóch czarownic - Glindy i Elfaby. Ta druga, Zła Czarownica z Zachodu, właśnie została zabita. Mieszkańcy krainy Oz radują się z jej śmierci, palą jej kukłę i w akcie koszmarnej celebracji cieszą się, że umarła samotnie. I tylko jeden z munchkinów pyta Glindę, czyli Dobrą Czarownicę z Południa, czy aby nie była kiedyś przyjaciółką Elfaby. Tak zaczyna się właściwa opowieść, która kieruje się ku przeszłości.
Glinda, zadufana w sobie miłośniczka różu, najpopularniejsza dziewczyna wszędzie, gdziekolwiek się pojawi, spokojnie mogłaby być młodszą siostrą Barbie, ale tak się złożyło, że jest jedynaczką i właśnie rozpoczyna naukę w Uniwersytecie Shiz. Ma dar zjednywania sobie ludzi, ale za grosz magicznego talentu, jest więc przeciwieństwem zielonoskórej, wyśmiewanej przez wszystkich, ale za to niezwykle utalentowanej Elfaby. Dotknięta towarzyskim ostracyzmem Elfaba marzy o tym, że kiedyś stanie się uczennicą potężnego czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Miasta, władcy całej krainy Oz. Los chce, że dziewczyny stają się współlokatorkami. Tymczasem w samym Oz źle się dzieje - zwierzęta, które przez wieki żyły na równych prawach z ludźmi, znikają jedno po drugim bądź tracą głos.
Dwie przyszłe czarownice z początku są esencją stereotypu, na którym nadbudowana jest fabuła - starcie płytkiej szkolnej ulubienicy i wykpiwanej kujonki to zarzewie opowieści, w której bohaterki z czasem odkrywają kolejne warstwy swoich osobowości, by w końcu zdać sobie sprawę, że mają sobie wzajemnie wiele do zaoferowania. Scena zawarcia przyjaźni jest zresztą fenomenalna - jedyna taka w całym filmie, co nie znaczy, że nie ma w filmie scen bardzo dobrych. Zresztą gdzieś od połowy filmu każda kolejna wnosi coś nowego do intrygi. Jest to osiągnięcie niebywałe zważywszy na to, że mamy do czynienia z wieloma partiami śpiewanymi, które nieraz w musicalu pełnią funkcję fabularnego przerywnika. Same piosenki wpadają w ucho i świetnie oddają emocje czy pragnienia bohaterów, z doskonałą Defying Gravity na czele. Pozostaje żałować, że choreografie taneczne nie nadążają za kunsztem muzycznym, rażą przeciętnością i szybko ulatują z pamięci.
Mówi się, że w USA niepotrzebnych jest tyle gwiazd muzyki pop, skoro Amerykanie mają Arianę Grande - wokalistkę, która potrafi imitować dowolny styl wokalny swoich koleżanek po fachu. Tym razem udowodniła, że i pokłady aktorskie drzemią w niej niebywałe - przeszło trzydziestoletnia piosenkarka z niebywałą gracją wciela się w uczennicę Glindę, a to wyrywając się ze stereotypu szkolnej idolki, a to powracając do znanego schematu, wprowadzając do swojej postaci zadziwiającą dynamikę. Z pozoru łatwiej miała Cynthia Erivo, bowiem Elfaba, w którą się wciela, jest już na starcie ukazywana jako postać bardziej złożona. Jej spokój i opanowanie doskonale jednak kontrastują nie tylko z ekstrawertyzmem Glindy, ale i z drzemiącymi w niej samej pokładami magicznych zdolności.
Wicked to produkt typowo hollywoodzki w najlepszym tego słowa znaczeniu - dynamiczny, koncertowo zagrany, z świetnymi efektami specjalnymi i całkiem niegłupią fabułą oraz przesłaniem, by nie oceniać książki po okładce - czy tam człowieka po zielonym kolorze skóry. Kto będzie bardzo chciał, z pewnością doszuka się w tym wszystkim ideologicznego klucza, reszta prawdopodobnie będzie cieszyć się znakomitym widowiskiem.
Adam Horowski
- Wicked
- reż. Jon M. Chu
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024