ZAPISKI Z LAMUSA. Wesoła banda
"Z zasady bezmyślnie chodzę po ulicy, gapię się na ładne wystawy, względnie jeszcze ładniejszą płeć piękną i to mi wystarczy"* - przyznawał jeden z reporterów "Nowego Kuriera" podpisany jako "Tik", który w artykule Z dwoma "bandytami" (nr 298/1935) dzielił się jednym ze swoich doświadczeń, gdy spacerował pewnego grudniowego popołudnia zupełnie bez celu, bez sensu i nierozważnie ul. Ratajczaka, gdzie wpadł nagle "na pewnego pana".
"Zderzenie, zachwianie równowagi - jednem słowem karambol" - opisywał to nieoczekiwane spotkanie. Jako człowiek nauczony podstawowych zasad kultury i obycia niezwłocznie przeprosił za swoją nieuwagę i już przymierzał się, by kontynuować spacer donikąd, gdy plan ten spalił na panewce, myśl jakaś zaświtała dziennikarzowi, jakieś nagłe skojarzenie zmieniło wszystko. Oto bowiem w mężczyźnie, na którego nieopatrznie wpadł, rozpoznał "najgroźniejszego «bandytę»". "W pierwszej chwili nie wiedziałem co robić. Wzywać policję, czy też od razu zamówić trumnę w zakładzie pogrzebowym" - referował. Kim był człowiek, który wywołał takie wrażenia?! Nie kto inny jak Karol Hanusz, warszawski aktor, którego niejednokrotnie sprawy artystyczne przyciągały już do Poznania - tak wcześniej, jak i późnej. Pozostańmy na moment przy tej "chodnikowej" scenie, przypatrzmy się jej bohaterom i przysłuchajmy rozmowie, która się między nimi toczyła. Oto bowiem Hanusz miał rzucić nonszalancko (a tak przynajmniej należałoby wyobrazić sobie tę wypowiedź) słowa przeprosin, na co dziennikarz odpowiedział, że "bardzo prosi". I to zaczęło dyskusję, która przybrała już ton towarzyskiej pogawędki. Hanusz nie pozostał obojętnym na to sformułowanie, upatrując w nim szansy na przeniesienie rozmowy gdzie indziej, na przykład - jak sugerował - do lokalu Kantorowicza, by uraczyć się "świetnym gorącym bufetem". Trudno było reporterowi oprzeć się pokusie i zrezygnować z możliwości spędzenia czasu z "bandytą" - panowie udali się więc do restauracji, mieszczącej się przy ul. 27 Grudnia.
Po dotarciu do celu zamówione zostały dwa "jasne", które obu mężczyzn doskonale nastroiły do dalszej pogawędki, przybierającej coraz bardziej poufały ton. Trudno bowiem spojrzeć na to inaczej, biorąc pod uwagę, że dziennikarz odważył się zapytać, czego Hanusz szuka w Poznaniu. Zapytany odparł na to, że szczęścia. Zarówno pytanie, jak i odpowiedź nosiły znamiona jawnej refleksyjności. Z uwagi na porę grudniową, kiedy wiele osób podsumowuje nie tylko cały mijający rok, ale niejednokrotnie dotychczasowe życie, trop ten wydawał się może słuszny. Być może w innych okolicznościach lokalny patriotyzm powinien wziąć górę, ale w tym wypadku nie wziął, co trzeba złożyć na karb i atmosfery, i wypitego już piwa, które z powodzeniem tępiło skrupuły i zachęcało do szczerości. Przyzwyczajeni jesteśmy, że cytowani tutaj dziennikarze robili wszystko, by Poznań w oczach przyjeżdżających do miasta sław jawił się jako enklawa kultury najwyższych lotów i przekonać czytelników gazet, że tak właśnie było. Pewnego rodzaju odprężenie i magia chwili mogą jednak skłonić do wypowiedzenia słów, których wielu wcale by się nie spodziewało. Ba! Słów, które niektórych mogłyby nawet urazić! Oto bowiem reporter skomentował odpowiedź rozmówcy, ostentacyjnie powątpiewając w sukces tej misji: "To nie u nas w Poznaniu. Radzę panu po przyjacielsku, niech pan nie szuka tego eksponatu, bo ręczę, że zamiast szczęścia, znajdzie pan tu swoich wierzycieli". O to się aktor jednak nie martwił, przyznając, że wszystkich już "zlikwidował" - potencjalni wierzyciele zwyczajnie "stracili nadzieję".
W dziennikarzu obudził się tylko chwilowo uśpiony zawodowy zmysł, rzec by można, wywiadowczy. Zaczął bowiem dopytywać o bardziej racjonalny, konkretny powód przyjazdu aktora do stolicy Wielkopolski. "Dwa lata temu byłem w Poznaniu i grałem u dyr. Rutkowskiego, wówczas to miałem możność dokładnie poznać miasto i jego obywateli. Miłe wrażenie, jakie stąd wywiozłem nie opuszczało mnie ani na chwilę i zawsze nosiłem się z myślą przyjechania jeszcze raz do słonecznej stolicy Wielkopolski. Jak pan widzi, marzenia zrealizowały się" - tłumaczył artysta. Szanujący się reporter powinien od razu dowiedzieć się, z jakim repertuarem przyjechał Hanusz i pytanie o to padło po chwili. Aktor pochwalił się współpracą z najlepszymi autorami, choć podkreślił, że aktor tekst musi ożywić. "Naprzykład w obecnym programie «Gwiazdka w Bandzie» robię numer własnego pomysłu. Rzecz się dzieje w studjo, jak zwykle w programie mają być płyty, niestety płyty stłukły się i z konieczności muszę udawać śpiewaczkę, tenora, mistrza gry na pile. Pozatem występuję też z Szretterówną w numerze, który dopiero przed samą premjerą został dla mnie napisany" - opowiadał Hanusz.
Ile czasu "Wesoła Banda" miała gościć w Poznaniu? By udzielić odpowiedzi na to pytanie, konieczne było przeniesienie rozmowy w miejsce, gdzie teatr się zatrzymał. Tam bowiem przy spektaklu pracował drugi z braci Hanuszów, Tadeusz, "z zawodu młody człowiek, lecz stary dziennikarz, a z przekonania kierownik literacki i dyrektor administracyjny teatru", który stwierdził, że pobyt trupy zależy "tylko od frekwencji publiczności". By zachęcić ją do tłumnego uczestnictwa w kolejnych przestawieniach, deklarowano "coraz lepsze programy", a "przedewszystkiem same nowości, naturalnie stojące na najwyższym poziomie literackim". Czy należało się spodziewać, że skład zespołu pozostanie bez zmian? "Nie, stale będziemy angażować nowe siły. Pierwszym takim krokiem jest wyjazd p. Grudzińskiej, a sprowadzenie na jej miejsce pani Lester, primabaleriny scen zagranicznych, która cieszyła się wielkim powodzeniem na scenach nowojorskich i chicagowskich" - zapowiadał Tadeusz Hanusz. Dodał również, że hasłem promującym spektakle "Wesołej Bandy" jest: "Poziom wysoki, a ceny niskie"! Kto by się nie skusił po takiej reklamie? Moglibyśmy dodać: "Szczególnie w Poznaniu", ale nie dodamy! Bilety kosztowały od 25 gr do 2 zł "z ogonkiem".
Po przekazaniu tej zachęcającej informacji "bandyci" żegnani przez dziennikarza życzeniami powodzenia na scenie poznańskiej, musieli udać się na próbę generalną. My możemy z kolei życzyć sobie takich nieoczekiwanych spotkań z tylko takimi "bandytami".
Justyna Żarczyńska
* We wszystkich cytowanych fragmentach zachowano oryginalną pisownię.
- Książka Justyny Żarczyńskiej Felietony z nie pierwszej strony. Rewelacje kulturalne w poznańskiej prasie dwudziestolecia do kupienia tutaj
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024