JA TU TYLKO CZYTAM. Biel, biel, biel. I tak bez końca

Mam wrażenie, że cokolwiek, czego nie napiszę o tej książce, będzie do bólu banalne i płytkie. Biała elegia noblistki z Korei Han Kang to z jednej strony - jak pisze wydawca - "oszałamiające studium kruchości życia", a z drugiej niewyobrażalnie wręcz kameralna opowieść, złożona z czegoś na kształt lśnień świeżego, białego śniegu w słoneczny i mroźny dzień. Z czegoś nieskazitelnie czystego, co aż poraża blaskiem i rozświetla mrok.

Rysunkowy, utrzymany w pastelowych barwach baner przedstawiający siedzącego na ławce i czytającego książkę ptaka. Ptak ma ciało małego chłopca, ubrany jest w kardigan i krótkie spodenki. - grafika artykułu
rys. Marta Buczkowska

Bohaterką Białej elegii jest dorosła kobieta, która wspomina swoją zmarłą siostrę. Nie znała jej - dziecko zmarło w ramionach młodej matki kilka godzin po przyjściu na świat. Bohaterka - którą niewątpliwie jest sama autorka - zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby nie śmierć starszej siostry, jej nie byłoby na świecie. Zawdzięcza więc życie traumatycznemu wydarzeniu, które musieli unieść jej rodzice. Jak? O tym też wspomina na kartach książki.

Być może Biała elegia nie powstałaby, gdyby nie wizyta pisarki w Warszawie, do której zaprosiła ją polska tłumaczka Justyna Najbar-Miller. A może by powstała, lecz byłaby zupełnie inna. To w Warszawie (określanej przez pisarkę jako białe miasto) otworzyły się przed Han Kang połacie nieskończonej bieli, gdy zobaczyła zgliszcza miasta na filmie z wiosny 1945 roku. To był moment, gdy refleksje skupione wokół maleńkiej siostry zaczęły do niej wracać. Warszawa na tle tej wszechogarniającej bieli jawi nam się zupełnie inaczej niż raczkująca europejska metropolia. Nie ma hałasu, zgiełku, tłumów; jest spokój, cisza, zaduma.

Autorka zdaje się być w swoim pojedynczym świecie, w osobistym białym nagromadzeniu, które nie ma końca. Są tutaj i białe magnolie, i biały ryż, i tabletki, i kostki cukru, i sól, i... Można by tak wymieniać i wymieniać, lecz nie o wielość tu chodzi, a o jakość tych mikro lśnień. O zdania, sformułowania, akapity - wszystko cyzelowane zapewne nie raz i nie dwa; niemal dopracowane do perfekcji. I to takiej, że Białą elegię można by przeczytać szybko i łatwo, odhaczając kolejną książkę. Tyle tylko, że takie ślizganie się po białej tafli lodu kompletnie nie ma sensu, bo w przypadku refleksji i skojarzeń Han Kang więcej nam odbiera aniżeli daje. W tę migotliwą opowieść lepiej się zanurzyć niczym w śniegową zaspę i dać sobie czas na pobycie w tej białej otulającej kołderce. Zadumać się chwilę nad "białym uśmiechem", o którym autorka pisze, że jest wyrażeniem obecnym chyba tylko w jej ojczystym języku, a "określa twarz, która śmieje się niepewnie i smutno, z łatwą do zniszczenia naiwnością". Albo zachwycić się kilkoma zdaniami o białym kamieniu, zwykłym otoczaku, który nieraz bohaterka wyciąga z kieszeni i kładzie na dłoni. "Przychodziło jej wtedy do głowy, że taka byłaby w dotyku cisza, gdyby ją można było zagęścić i ścieśnić". Czyż to nie jest zdanie, nad którym warto się zatrzymać?

Gdy doczytałam do końca tę niedużą książkę, zorientowałam się, że wydawca zostawił z tyłu kilka białych stron. Zdarza się to dziś w przypadku niejednego tomu, ale w Białej elegii ten zabieg (zamierzony czy też nie) zyskuje drugie, głębsze znaczenie. I nie, to raczej nie jest miejsce na notatki, lecz pusta przestrzeń, która nie wymaga wypełnienia, a jedynie daje chwilę na wytchnienie. Bo po tej lekturze nic już nie jest takie jak kiedyś. Przez ponad tydzień chodziłam jeszcze z bielą w głowie, pod powiekami, nie potrafiłam się z tej bieli otrząsnąć. A to zdarza się nam, czytelnikom, jedynie w przypadku prawdziwych arcydzieł.

Aleksandra Przybylska

  • Han Kang, Biała elegia
  • Tłum. Justyna Najbar-Miller
  • Wydawnictwo W.A.B.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024